Skip to main content


© The Gospo’s

Jak to w Bangkoku

Jaki jest Bangkok? Głośny. Wilgotny. Pachnący. Pełen turystów. Ciągle zakorkowany. Nie śpi. Jest prawdziwy i nieprawdziwy. Pełen sprzeczności. Po jednej stronie ulicy Pałac ociekający złotem, a po drugiej bezdomni i szczury. Ale po kolei.

Bangkok podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk. 

Wspomnienia z Bangkoku. Część 1

Przyleciałam tu we wtorek rano. Lot z Helsinek. Wylot o 17.00. Przylot o 7.00 rano. Tutaj jest 5 godzin do przodu, czyli krótko mówiąc uciekło mi 5 godzin z doby i do teraz nie jestem w stanie tego zaakceptować. Podobno lepiej podróżować na zachód, bo doba się wydłuża. Ehh… mnie czekają loty tylko na wschód. Mam nadzieję przywyknąć.

Moja podróż zaczęła się szczęśliwie – szampanem w samolocie i słowami: ‘Dziękujemy Pani. To dla nas bardzo ważne‘. Co się wydarzyło? Jakiś Pan w samolocie bardzo się awanturował, bo zawsze siedzi w ostatnim rzędzie i w tym samolocie też miał miejsce na końcu, ale… policja eskortowała jakiegoś zbója. Musieli siedzieć na końcu, zbój między nimi, a biedny Pan został eksmitowany kilka rzędów do przodu. Wkurzył się. Mało powiedziane – bardzo się wkurzył, a ja nadal siedziałam na miejscu 56J, w ostatnim rzędzie. Stewardesa zapytała, czy mogłabym się przesiąść. Mogłabym, odpowiedziałam. Byłam chyba ostatnią osobą z ostatniego rzędu, którą spytała i była pewna, że odmówię. Ale że nie mam jeszcze swojego ulubionego miejsca w samolocie, przesiadłam się i w połowie lotu niespodzianka. Przychodzi Pani stewardesa i mówi, że cała załoga dziękuje mi za pomoc. Stawia przede mną szklankę szampana i kubek cuksów. To ja droga załogo dziękuję Wam za dobry początek podróży! I odkryłam jeszcze jeden plus lotów na długich dystansach – można nadrobić filmowe zaległości. Woody Alen na dobranoc. Madagaskar na dzień dobry.

Do Tajlandii nie potrzeba wizy na pobyt do 30 dni. Ja 9 listopada muszę być w Kuala Lumpur więc w ciągu miesiąca się stąd zwinę. Przylatując trzeba uzupełnić tylko taką kartę przylotu i odlotu. Trochę ściema. Celnik wbija pierwszą pieczątkę do mojego paszportu i… dzień dobry Tajlandio!

Z lotniska biorę pociąg do centrum. Niebieska linia do stacji Paya Thai. Bilet kosztował chyba 150 Bahtów, czyli mniej niż 15 zł. Ze stacji łapię różową taksówkę. Taksówki zatrzymuje się tu na ulicy, te które mają zapaloną czerwoną lampkę są wolne. Za 77 Bahtów taksówkarz wiezie mnie w okolice Khao San, czyli mekki niskobudżetowych turystów. Jest 8:30 rano. Godziny szczytu. Bangkok stoi. A ja marzę o tym, żeby się położyć… to chyba bardziej stres, że jestem tu sama niż zmęczenie.

Idąc za radą mojej przyjaciółki Krogulca – w poszukiwaniu noclegu zapuszczam się w ulicę Rambuttri, która jest równoległa do Khao San’u. Wchodzę do pierwszego guest house’u po prawej, Orhid Guest House. Pokój kosztuje 350 Bahtów za noc. Pytam, czy mogę zobaczyć. Mogę. Więc oglądam. Obskórne, różowe ściany, łazienka wielkości kabiny toaletowej, wiatrak na suficie. Na przeciwko pokój ogląda para włochów, pytam co myślą. Mówią, że jak na tę cenę jest ok. No to ok. Ja zostaję. Oni nie.

Poszłam spać. Tak, jak stałam. Położyłam się i padłam. Obudziły mnie grzmoty. Super. W Bangkoku leje. Jest pora deszczowa, więc pada… i to solidnie. Podniosłam się koło 14.00 lokalnego czasu. Ogarnęłam trochę i poszłam zobaczyć, co to ten cały Khao San. Szczerze? Chcecie wiedzieć jakie są moje pierwsze wrażenia z Bangkoku?

Jak dla mnie turystyczny świat. Fajnie, ale sztucznie. Na imprezowanie pewnie ok, ale jak dla mnie tak sobie. Imprezować specjalnie nie zamierzam. Na świecie też się średnio znam, ale Khao San nie wygląda dla mnie prawdziwie. Głośno, głośno, głośno. Ludzie z całego świata. Tłumy. Tajowie sprzedają tu wszystko. Począwszy od jedzenia, przez ciuchy i tatuaże. To nie jest prawdziwy Bangkok, jestem pewna, ale jest bezpiecznie. Można poczuć się jak w Europie, tylko w azjatyckiej dzielnicy. Usiadłam w knajpie z darmowym wifi, wzięłam zimne piwo i słodko kwaśnego kurczaka. Nic szczególnego, ale zaspokoił mój wygłodniały organizm. Napisałam sms’a do znajomego z Polski, który mieszka tu od 8 lat. Na potrzeby tego bloga dostanie imię Stasiek. Stasiek zjawił się po godzinie w towarzystwie swojej tajskiej dziewczyny Mai (to też pseudonim) i dwóch polskich kumpli. I tak się zaczął mój wieczór z tutejszą polonią. Chcę Wam o nich opowiedzieć, ale mogę ich albo przedstawić z imienia, albo z życiorysu. Życiorysy są ciekawsze. Dlatego dostaną pseudonimy. Za chwilę poznacie ich lepiej. Stasiek i Mai, Buła, żona Buły, Pawełek, Król i tajska księżniczka. Będzie też Jery z Irlandii.

Wieczór zaczęliśmy pijąc piwo na Khao Sanie. Stasiek, Mai, Buła, Pawełek i ja. Czego dowiedziałam się o tym miejscu, czyli sławnym Khao San Road? Że lubią tu przychodzić, bo jest wakacyjny klimat. Ludzie są wyluzowani i chodzą w klapkach. Jest tanio. Ale nie ma tu prawdziwego tajskiego jedzenia. No chyba, że się pójdzie do jakiejś drogiej knajpy. Wkurzają ich turyści, którzy nie wiadomo czemu chcą się wtopić w tłum i chodzą w pumpiastych spodniach, a do tego na bosaka. Powiedzieli, że lubią Bangkok, bo tu ludzie są uśmiechnięci. I spędzają ‘kreatywnie’ czas. Ich zdaniem żyje się tu lepiej. Łatwiej zarabiać większą kasę. Nie trzeba dużo oddawać państwu. I ponoć za pieniądze można załatwić wszystko, czyli taka korupcja przyjazna przeciętnemu człowiekowi. Bangkok nie będzie pewnie nigdy kolejną Irlandią, ale na pewno może być miejscem w którym życie rozpoczyna się na nowo.

Chłopaki i Mai zaczęli opowiadać o Królu. Powiedzieli, że muszę go poznać. Król ma od niedawna swoją knajpę. Jest z Polski, mieszka w Tajlandii 7 lat. Zebraliśmy więc rzeczy i ruszyliśmy samochodem Mai do Króla, jakieś 15 km od Khao San’u. No i to jest prawdziwy Bangkok! Jeśli dobrze pamiętam okolice Sukhumwit, ale dokładne adresu teraz Wam nie podam. Tam nie ma turystów, a mimo to ulica nie śpi.

5 butelek tajskiego whisky pozwoliło nam wytrwać do 5 rano. Whisky pijemy z colą i wodą. Soda water dostępne jest tylko w barach i knajpach. Mieszanka smakuje dobrze. Mimo, że nie lubię whisky to pasowało do wczorajszego spotkania. Nazywa się Blend, to tanie, tajskie whisky produkowane przez koncern Red Bull’a. Przy okazji dowiedziałam się, że prawdziwy Red Bull pochodzi właśnie stąd i zamierzam go jutro spróbować. Jest słodki i bez gazu. Nie brzmi dobrze.

Do whisky było prawdziwie tajskie jedzenie. Nudle z krewetkami, podobne w smaku do phat tai’a, wieprzowina smażona, podobna w smaku do polskiej świeżonki i sałatka z niedojrzałego mango z krabem! Sałatka nazywa się Som Tam i podobno Tajki jedzą ją na potęgę. Na początku nie robi wrażenia. Jest ostra. Ale okazuje się, że wciąga. Na maksa. Nie można się oderwać. Zielone mango smakuje zupełnie inaczej niż takie dojrzałe i podobno nie tuczy, bo nie ma ani grama cukru. Pycha! Na pewno jeszcze ją zjem! Koło 3.00 w nocy podjechał do nas na rowerze tajski Pan. Miał siatkę z kolorowymi zaczepkami, a na nich suszone ośmiorniczki. W bagażniku swojego rowerka miał kuchenkę i odgrzewał ośmiorniczki, potem ‘prasował’ je w specjalnej maszynce przyczepionej również do rowerka. Ośmiorniczki śmierdzą gorzej niż stare skarpety. Dramat! Ale też wciągają. Coś jest takiego w tym tajskim żarciu, że nie możesz przestać!

Ale wiecie za czym najbardziej tęsknią Polacy, których tu wczoraj poznałam? Za jedzeniem polskim. Za kiszonymi ogórkami. Za kiełbasą. Za pierogami. W Bangkoku są knajpy rosyjskie, żydowskie, włoskie, a polskich brak. Więc może to jest jakiś pomysł na życie? Polskich sklepów też brak, a polaków tu ponoć więcej i więcej. Tylko smażyć schabowe i otwierać bar! Albo sklep. Ktoś chętny?

Oprócz jedzenia i picia były też rozmowy. O życiu. O tajskiej kulturze i mentalności. Dowiedziałam się np. że Tajowie nie potrafią czytać map, więc pytanie ich o drogę w oparciu o mapę mija się z celem. W większości znają też angielski na podstawowym poziomie, więc trzeba mówić do nich bardzo prostymi zwrotami i za dużo nie tłumaczyć, bo to może mieć tylko odwrotny skutek. Nie można ich też dotykać po głowie, jeśli znajomość nie jest wystarczająco zażyła. Tajowie są też podobno bardzo czyści, dbają o to, żeby wszystko było wypucowane.

Chwilę po mojej rozmowie z Mai o czystości po chodniku przebiega szczur. Krzyczę: “It’s a rat!”. I co słyszę? Że to normalne. Szczury czują jedzenie i przychodzą. Są niegroźne. Po prostu sobie są. Trzeba je zaakceptować. Chciałam zrobić zdjęcie. Wybaczcie. Ja ich jeszcze nie zaakceptowałam. Czystość i szczury w duecie. Co Wy na to?

A jaki jest Bangkok? I jacy są Stasiek, Król i Buła? Na pewno nie są ‘looserami’ chociaż niejeden mógłby tak pomyśleć. Są mega zaradni, dają sobie w życiu radę, są towarzyscy i bardzo się cieszę, że miałam okazję ich poznać. Dzięki za miły wieczór chłopaki! Niedługo poznacie ich bliżej. I mam nadzieję, że razem poznamy też lepiej Mai, bo obiecała mi indywidualny kurs gotowania tajskich przysmaków.

Mai podpowiedziała mi też zakup tutejszej karty pre paid do telefonu. Koszt 150 Bahtów + 100 Bahtów doładowania na początek. Aktywacja jest banalna. Opłaca się każdemu, kto będzie w Tajlandii więcej niż jeden dzień. Oszczędność na roamingu. Po, co bezsensownie tracić pieniądze.

Dzisiaj postanowiłam się trochę zgubić w Bangkoku. Udało się. Ściągnęłam na telefon mapę Bangkoku, żebym miała azymut na powrót do domu i ruszyłam. W stronę rzeki. Turystów było mało, aż do momentu kiedy doszłam do Pałacu. Bez przewodnika, bez planu. Dostałam od miejscowych owoce, a ja im w zamian dałam milanowskie krówki. Zjadłam kulki na patyku od sprzedawcy na ulicy. To był chyba kurczak. Smaczny. Spróbowałam świeżego mango. Nic szczególnego, jak dla mnie.  I słodkiego naleśnika z ostrym nadzieniem. To było coś. Chciałam pójść posiedzieć nad rzeką, ale to średnio możliwe. Po pierwsze rzeka jest bardzo brudna. Po drugie na tej rzecze się żyje. Tam są domy na wybrzeżu, mieszkania, chodniki, bieda, ale z drugiej strony plazmy i anteny satelitarne. Jedyne miejsce, które znalazłam, gdzie można było usiąść i patrzeć na przepływające statki to plac przy Pałacu. Było całkiem przyjemnie. Wszędzie sprzedają coś na ulicy. Jedzenie, picie, amulety głównie. Chodzi dużo mnichów. Tajowie są bardzo uprzejmi, uśmiechają się. I nie naciągają. Po prostu chcą coś sprzedać, ale nie są natrętni. Pomagają jeśli tylko potrafią. Oczywiście, że są naganiacze np. ci od tuk tuków, którzy doprowadzają mnie do szału, ale chyba najlepiej ich ignorować. Są też tacy, którzy na siłę chcą ubrać Cię w garnitur. Zachowują się dokładnie tak samo, jak sprzedawcy w Egipcie. Dramat. Ale nie ma sensu z nimi rozmawiać. Wiem, że to niegrzeczne ale chyba lepiej po prostu pójść dalej. I jeszcze jedno spostrzeżenie. Jeśli narzekacie, że kierowcy w Polsce nie przepuszczają pieszych na pasach to zapraszam do Bangkoku. Od razu przestaniecie narzekać. Tutaj przejście przez ulicę graniczny z cudem i potrafi trwać 20 minut.

Idę. Jutro znowu chcę się zgubić. Ale dzień zacznę na pewno od masażu stóp. Koszt 150 Bahtów, czyli ok. 15 złotych. Trochę boli, trochę łaskocze, ale jest super. Masaże są tu na każdym kroku. Można wybierać i przebierać. To fajny sposób na udany poranek. Czuję, że jutro będzie dobry dzień. Szykujcie się.

Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata! 

Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.

Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie mi bardzo miło. Dziękuję! Julia.

48 komentarzy

Leave a Reply