Skip to main content


© The Gospo’s

Road tripyWakacje w Australii

GIBB RIVER ROAD. Część pierwsza podróży

By 14 czerwca, 20204 komentarze
GIBB RIVER ROAD. Część pierwsza podróży

Zachwyca wszystkim, dosłownie. Zachwyca pomarańczowym kurzem wydobywającym się spod rozpędzonych kół, zachwyca niekończący się obszar wysuszonego pustkowia, zachwyca obłędnymi wąwozami skrytymi w górach, które wzięły się nie wiadomo skąd, zachwyca najbardziej gwieździstym niebem świata – to pierwsza dama australijskiego Outbacku. 

Road Trip Broome – Darwin

Zrywamy się o świcie. Przymusowo. Na nasze nieszczęście tuż przy kempingu regularnie kursują ciężarówki długości pociągów. Jedna za drugą. Ziuuu… Ziuuu.. Ziuuu….

Leniwie wyskakujemy z namiotu na dachu, który trzęsie, jak galareta i pakujemy naszą terenówkę. Robimy obowiązkowe kanapki na drogę, wrzucamy zapas wody, tankujemy do pełna i ruszamy. Przed nami przygoda i wyzwanie – prawie siedmiuset kilometrowa szutrowa droga, która pokonała wielu – Gibb River Road. Dziś przejedziemy pierwszy odcinek. Gotowi?

Gibb River Road

Gibb River Road ciągnie się przez dzikie serce Wyżyny Kimberley, od Derby aż do Kununurry, na trasie z Broome do Darwin, w północno-zachodniej Australii. Otwiera bramę do krainy, o której nawet nie marzyłeś. Kiedyś, przejechać „Gibb” to było coś, to była atrakcja tylko dla odważnych, a czasem mówiło się, że tylko dla głupców. Dziś, „Gibb” jest dostępna dla wszystkich z autem cztery na cztery, wszystkich tych, których ciągnie przygoda i chcą zobaczyć namiastkę słynnego Outbacku.

YouTube video

Zachwyca wszystkim, dosłownie. Zachwyca pomarańczowym kurzem wydobywającym się spod rozpędzonych kół, zachwyca niekończący się obszar wysuszonego pustkowia, zachwyca obłędnymi wąwozami skrytymi w górach, które wzięły się nie wiadomo skąd, zachwyca najbardziej gwieździstym niebem świata, zachwyca rwącymi strumykami, ustawionymi na baczność pojedynczymi baobabami, kopcami termitów wyglądającymi niczym zamki, leniwie wylegującymi się krokodylami, dzikimi psami dingo przepędzanymi przez równie dzikie stada krów, a przy okazji tym wszystkim – przeraża.

Z Broome jedziemy w kierunku Derby, to krótki odcinek, ale już zaczyna mi się podobać, zaczynam czuć tę fajną wersję samotności, luz, przestrzeń i niezależność. Wiecie o co chodzi?

DRZEWO = WIĘZIENIE

Tuż przy miasteczku Derby zaliczamy pierwszy przystanek, gdzieś tu na pustkowiu stoi wielki, jak beczka baobab, baobab więzienie, tzw. Prison Boab. Drzewo ma podobno 1,500 lat (!), a obwodzie 14 metrów! Uwierzycie? Toż to gigant moi drodzy!

Baob Prison Tree

Ale niestety z tym niezwykłym miejscem, wiąże się też okrutna historia – przez lata drzewo to wykorzystywane było, jako więzienie przez lokalną policję, która przeprowadzała aborygeńskich skazańców do Derby. To tu zatrzymywali się na noc wykorzystując wielki pień, jako celę. Dziś Boab Prison Tree jest miejscem ważnym i upamiętniającym aborygeńskie plemiona z okolicy.

Podobne drzewo znajduje się także na drugim końcu Gibb River Road, niedaleko Wyndham.

Z Derby wjeżdżamy na Gibb River Road, przez pierwszy odcinek droga jest utwardzona i prosta, jak drut. I niby za oknem godzinami nie dzieje się nic, ale jakoś nie mogę przestać się gapić. Bo takiego miejsca to ja jeszcze nie widziałam. Każdy obrazek uchwycony okiem pomiędzy jednym a drugim mrugnięciem, jest jak pejzaż namalowany ręką najbardziej wprawnego artysty, a w powietrzu, gdzieś pomiędzy tym idealnie niebieskim niebem a idealnie suchą ziemią, wisi jakaś magia. Gdzieniegdzie krzaki, zaraz obok kopce termitów, a potem nic…

Skręcamy w prawo na skrzyżowaniu z Leopold Downs Road i jedziemy przez dwadzieścia minut wyboisto-wkurzającą ścieżką. I nagle wyrastają przed nami te muskularne skały, to Windjana Gorge. Jesteśmy sami. My i natura. Jest upalnie.

windjana gorge

WINDJANA GORGE

Windjana Gorge to wąwóz wyrzeźbiony w paśmie górskim Napier Range przez rzekę Lennard. A Napier Range to fragment starożytnej rafy koralowej (!), z czasów, gdy ocean dochodził aż tu. Przeciskamy się pomiędzy wyrzeźbionymi ścianami po aksamitnie miękkim piasku, po prostu po plaży. To plaże po środku nigdzie! Ustawione tu i tam znaki ostrzegają przed… krokodylami. Cisza – fascynuje.

julia i natura

Aż tu nagle coś niegrzecznie przeskakuje przez chaszcze, łamiąc gałęzie. To zagubiony przy wodopoju kangur, który zauważając nas znika w mgnieniu oka. Idziemy dalej, teraz już wzdłuż wody, gdzie na brzegu nieruchawo byczą się słodkowodne krokodyle. Truchleję. Pomimo, że podobno australijskie krokodyle słodkowodne są niegroźne dla człowieka, ja mam cykora. Bo widok tego gada na wolności i przebywanie w promieniu kilku metrów od niego, przekracza moją strefę komfortu. Chowam się więc grzecznie za plecami Sama. On robi zdjęcia, a ja obserwuję.

KROKODYLE

A teraz wujek Sam, opowie Wam bajkę, którą opowiada wszystkim turystom. Jak to jest z tymi krokodylami? W Australii są ich dwa typy – słodkowodne i słonowodne. Słodkowodne to te mniejsze, które nie zjadają ludzi. Słonowodne to te zabójcze giganty. Wydawać by się mogło, że słodkowodne mieszkają w wodach słodkich, czyli rzekach czy jeziorach, a słonowodne w morzach. Wszystko się zgadza w przypadku krokodyli słodkowodnych, ale z słonowodnymi już nie jest tak kolorowo. Krokodyl słonowodny może żyć zarówno w morzu, jak i w rzece czy jeziorze. Po intensywnej porze deszczowej może trafić w najmniej oczekiwane miejsca, np. do oczka wodnego na Twoim podwórku. Aaaaa!

leniwy krokodyl na outbacku

Po kilku godzinach spaceru i szybkim, późnym lunchu, wracamy na Gibb River Road i jedziemy przed siebie aż zaczyna się ściemniać. Wtedy stajemy. Na pierwszą noc zatrzymujemy się na zupełnie nijakiej polanie, na dziko. Otwieramy piwo i w milczeniu obserwujemy firmament, na którym więcej jest gwiazd niż granatu. Do najbliższych miast są stąd tysiące kilometrów, na niebie widać więc najmniejszy błysk. Ba! Widać całą drogę mleczną!!! Aż się nie chce iść spać…

Zaraz przed wschodem budzi nas hałaśliwe muczenie pasących się wolno krów, które przyszły sprawdzić, cóż to za dziwny zwierz na czterech kołach pojawił na ich terenie. Odchodzą rozczarowane, a my, znowu w milczeniu, gapimy się na słonce wychylające się zza horyzontu.

LENNARD GORGE

O 8:00 jesteśmy już przy Lennard Gorge, gdzie szliśmy chyba przez godzinę. Znowu tylko my, dzieci i matka, natura. I znowu dziura w ziemi stworzona miliony lat temu. I głusza.

lennard gorge

BELL GORGE

Natchnieni i przebudzeni jedziemy dalej w kierunku Bell Gorge. Jest zjawiskowo! Półtora kilometrowy szlak prowadzi nas nad wodospad, a krystalicznie czysta i chłodna woda długo nie musi zachęcać do kąpieli.

bell gorge

Bell Gorge to najbardziej znany i najczęściej odwiedzany z wąwozów na trasie. Jest tu sporo ludzi, ale nie ma co się dziwić – takie miejsce na środku nigdzie to prawdziwa oaza. I dobry wybór.

GALVANS GORGE

Następnym przystankiem na naszej trasie jest Galvans Gorge, najłatwiej dostępny miejsce na Gibb River Road, małe i zawsze zatłoczone (jeśli o zatłoczeniu w ogóle można mówić w przypadku Gibb River Road). Wokół jest wyjątkowo zielono. Drzewa wyrastają tuż na styku wody i skał, a na jednym z nich wisi huśtawka…

To być dzień intensywny i pełen unikalnych wrażeń. Za sobą mamy już prawie połowę drogi. Zobaczyliśmy wiele, ale uwierzcie – jeszcze więcej ominęliśmy, bo Gibb River Road napchane jest miejscami, jak z bajki. Tu trzeba mieć tygodnia, żeby wszystko zobaczyć, a jak się ma dni, to tak jak my, trzeba dokonywać trudnych wyborów.

Po południu docieramy do Mt Barnett Roadhouse. To stacja benzynowa na pustyni (oczywiście ceny paliwa są wysokie), mały sklepik i przydrożny barek. Wszystko trochę takie, jakby z dzikiego zachodu. Zapomniane.

mt barnett

MANNING GORGE

Na noc zatrzymujemy się na kempingu przy Manning Gorge, na tyłach Mt Barnett Roadhouse. Pobyt kosztuje $20 od osoby i to opłata konieczna nawet, jak tylko chce się iść na spacer a nie zostać na noc. Kemping położony jest na rzeką Manning, otoczony szeroką plażą.

Słońce schodzi coraz niżej, a znaki ostrzegają że spacer do Manning Gorge zajmuje półtorej godziny w jedną stronę. Bagatelizujemy sprawę, bo Australii zazwyczaj wyolbrzymiają odległości, ale na w razie czego w kieszeń wrzucamy latarki. Na szczęście, bo tym razem półtorej godziny znaczy naprawdę półtorej godziny.

manning gorge

Aby wejść na szlak najpierw musimy przepłynąć rzekę. Jeszcze niedawno trzeba ją było przepłynąć wpław, wrzucają swoje rzeczy w styropianowe kartony przeciągane na sznurku Dziś, również na sznurku, jest metalowa łódka, więc na drugą stronę można się „przeciągnąć” przez przymusowej kąpieli. Dobrze, że mam swojego kapitana 😉

Wędrujemy ostro pod górkę, po skałkach i kamyczkach obsuwających się spod podeszwy. Pilnie wypatrujemy małych wstążeczek wyznaczających drogę. Później, niczym wprawne kózki, przeskakujemy przez strumyk i ostrożnie wchodzimy jeszcze wyżej, żeby chwilę potem zejść ostro w dół. Momentami powątpiewamy w to, że wciąż jesteśmy na szlaku. Idziemy i idziemy. Na swojej drodze nie spotykamy żywej duszy, a słońce coraz bardziej spieszy się na kolację.

Wreszcie ziemia przed nami się urywa. Głęboka wyrwa jest początkiem wąwozu, na którego końcu powinien rozpryskiwać się szaleńczy wodospad, ale jest już połowa pory suchej, więc z wodospadu zostaje mały strumyk. Woda w źródle, niczym niezaniepokojona, działa jak naturalne lustro. Skalne ściany przypominają ci o Twojej „małości”. Mamy ochotę posiedzieć, ale…

manning gorge spacer

Na kemping wracamy przyspieszając, bo przyspiesza również zmrok. Docieramy cali i zdrowi, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że nie byliśmy zbyt rozsądni wyruszając w drogę tak późno. I żałując, bo Manning Gorge to miejsce, na które warto mieć więcej czasu. A jeszcze tyle przed nami…

4 komentarze

Leave a Reply