Skip to main content


© The Gospo’s

Historie z drogiPodróż Dookoła Świata

Na południe Meksyku, niebieskim Chevroletem

By 13 maja, 20174 komentarze
Na południe Meksyku, niebieskim Chevroletem

Meksyk, czyli inaczej Meksykańskie Stany Zjednoczone. Wiedzieliście o tym, bo dla mnie to niespodzianka. Okazuje się, że Stany Zjednoczone to nie tylko Stany Zjednoczone, czyli U.S.A. Śmiesznie. W Meksyku tych stanów jest 31, a powierzchnia kraju to prawie 2 miliony kilometrów. Meksyk jest wielki! Nie jest więc łatwo podjąć decyzję, o kilkudniowej wycieczce samochodowej jego drogami.

Meksyk podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk. 

IMG_9968

Wspomnienia z Meksyku

Decydując się na indywidualną podróż po Meksyku trzeba wziąć pod uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim bezpieczeństwo, bo niestety w Meksyku bezpiecznie nie jest. 10 lat temu było lepiej niż jest teraz, o czym świadczą chociażby wszechobecni żołnierze i policjanci z bronią. Czemu kiedyś było spokojniej? Bo politycy pozwalali na swobodę gangom narkotykowym. Nikt nikomu nie wchodził w drogę, więc był względny spokój. Potem sytuacja polityczna się zmieniła. Nowa ekipa rządząca powiedziała “nie” dilerom. I zaczęło się. Strzelaniny, zabójstwa, porwania. Zrobiło się nieciekawie. Jak jest dziś? Trudno powiedzieć, czy lepiej czy gorzej. Do władzy wróciła poprzednia ekipa, które nieoficjalnie, ale nadal patrzy pobłażliwie na handel narkotykami i związane z tym układy. I niby jest trochę bezpieczniej niż dwa lata temu… Niby. Ja nie jestem specjalistą od polityki i nie chcę wystawiać tu własnych osądów. Wszystko, co piszę wiem od moich Meksykanek, młodych, wykształconych dziewczyn, którą chcą żeby ich kraj rozwijał się we właściwym kierunku. Przeżywają, biorą udział w protestach, chcą żeby było lepiej. Chcą  mieć przywódców, wybranych przez świadomy naród. Niestety aktualnie naród w większości świadomy nie jest, bo na pytanie: “Czemu głosowałeś na tego kandydata na prezydenta?”, odpowiedź brzmi: “Bo jest przystojny.”

Słuchając rad miejscowych, rezygnujemy z wycieczki na północ. Był też pomysł, żeby wybrać się do Acapulco, ale w związku ze zbliżającymi się Świętami Wielkanocnymi, w Acapulco będzie tłum, bo to jedna z ulubionych destynacji Meksykanów. Decyzja zapada – jedziemy do Oaxaca, a po drodze zahaczymy o Pueble. To będzie optymalne rozwiązanie na najbliższe kilka dni.

 Z naszego uroczego domku w Condesie idziemy piechotą do wypożyczalni – Casanova Rent, podobno najtańsze miejsce na wynajęcie auta w Mexico City. 30 minut spaceru z bagażami. Niby nie ciężki ten mój zielony plecak, ale zawsze miło, jak ktoś pomoże, a mam tu dwóch kangurów, więc pomoc się znajdzie. Dziękuję Hared. Jesteś boski. I do twarzy Ci z moim misiem podróżnikiem :).

Problem w wypożyczalni aut jest jeden – znajomość angielskiego u pracowników jest na poziomie zero. Na szczęście moja znajomość hiszpańskiego na poziomie 10 słów wystarcza, żeby dobić interesu. Pakujemy się w naszego majtkowego Chevroleta i ruszamy w drogę. Pierwsze wyzwanie to wyjechać z Mexico City! Nie jest źle, jest sobota, święta, nie ma korków, ale mimo wszystko organizacja ruchu w mieście może doprowadzić do szału. Mój kochany kangur, który podjął się dowiezienia nas bezpiecznie do celu, mówiąc delikatnie nieco się denerwuje, szczególnie jak przez pomyłkę mówię mu, żeby skręcił w złą stronę, a przez najbliższe 5 kilometrów nie ma gdzie zawrócić. Na moje szczęście i szczęście nas wszystkich udaje nam się wreszcie wjechać na właściwą trasę. Znaki wskazują kierunek Puebla. Jedziemy przez miasto. Mexico City ciągnie się i ciągnie, i im dalej od centrum tym więcej biedy, a na końcu to już tylko slumsy. Kolorowe chatki rozsiane na pagórkach i po prawej, i po lewej. A potem już tylko szare domki, gdzie nie ma pewnie ani wody, ani prądu. Meksyk powoli odsłania przed nami swoje drugie oblicze.

Szeroka autostrada, wokół pustkowia, żar lejący się z nieba, co jakiś czasz zatoczki z napisem “aqua”, porzucone wraki samochodów, a w oddali szczyt pokryty śniegiem. Potem krajobraz się zmienia, droga jest bardziej kręta, wzgórza porośnięte gęsto kaktusami, a my jedziemy zasłuchani w przeboje lat dziewięćdziesiątych. Są przydrożne bary, w których strach się zatrzymać. Są patrole wojska i policji. Są punkty poboru opłat, na których swoją drogą sporo się płaci. Statystycznie rzecz biorąc najdroższe w tej naszej samochodowej wycieczce są właśnie opłaty za autostrady, ale to jest nie do uniknięcia. Znaczy można jechać mniejszymi drogami, ale tak jak my to chyba szybciej i bezpieczniej.

Zbliża się wieczór, a my dojeżdżamy do Puebli, zaskakująco pięknego kolonialnego miasteczka, które było kiedyś przejściowo stolicą Meksyku. Zaczyna się poszukiwanie noclegu, bo oczywiście nie mamy nic zarezerwowanego. Idzie nam wyjątkowo sprawnie. Drugi hotel, do którego zaglądamy ma dla nas pokoje. Hotel jest przepiękny, a ceny dość przystępne, więc zostajemy. Jest pięknie! Ciepły wieczór i spacer po głównym placu pełnym straganów. Sprzedają wszystko. Kolorowe balony, ręcznie robione bransoletki, watę cukrową, prażoną kukurydzę, pocztówki i tęczowe koszyki. Głównym punktem placu jest kolosalna katedra, a wokół uliczki z barwnymi kamieniczkami, zadbane parki, tańczące fontanny, knajpy i knajpeczki. Puebla jest piękna. Aż szkoda, że tylko na jedną noc…

Rano wrzucamy na skurczone żołądki meksykańskie śniadanko. Mniam. I idziemy na market. Chłopaki trochę nie chcą, ale gdzie najlepiej poznawać kulturę? Na markecie właśnie. Więc nie chcą, ale idą. Targowsiko El Parian nie jest duże i kupić tu można głównie tutejsze symbole i pamiątki. Są ręcznie malowane trupie czachy i kościotrupy, są poncza i piękna ceramika. Kupujemy sobie z kangurem kubek. A wiecie, czego jest mało? Kapeluszy zwanych sombrero. Sombrero, które na świecie uznawane jest za jedną z najbardziej meksykańskich rzeczy, w kraju tequili występuje nie na głowach, tylko w sklepach dla turystów. A szkoda, bo fajnie byłoby widzieć na ulicach ludzi w takich rondlach. Może trzeba by się wybrać na wieś?

Może, ale my nie ma na to czasu. Wskakujemy w auto i ruszamy w kierunku miasta Oaxaca. Przed nami jeszcze kilkaset kilometrów. Jedziemy sobie i co widzimy przy drodze? Ciężarówki. Ale nie takie duże, tylko malutkie, plastikowe, zielone, czerwone, żółte. Stragan za straganem, sprzedawca za sprzedawcą i tak chyba przez 20 minut. I właśnie z ciężarówkami-zabawkami kojarzy mi się droga przez Meksyk.

Oaxaca. Pierwsze wrażenie? Brudne, zatłoczone, głośne miasteczko. Szału nie ma. Ale do hotelu znowu mamy szczęście, drugi wybór okazuje się strzałem w dziesiątkę. Znowu styl kolonialny, ławeczki, balkoniki, a wszystko w centrum starego miasta. Głodni ruszamy na market jedzeniowy, bo z czego słynie Oaxaca? Między innymi właśnie z najlepszego jedzenia. Sprawdźmy to.

Jest smacznie. Do jedzenia obowiązkowo zimna Corona, a po jedzeniu niestety, albo stety – tequila. Czemu niestety? Czujemy, że kręci nas w brzuchach, całą trójkę, a jak najlepiej zabić nieproszone bakterie? Oczywiście, że alkoholem. Hared się wyłamuje, zmęczony idzie spać i rano potwornie żałuje swojej decyzji. My wyspani i zdrowi, on niewyspany i “przeczyszczony”. Hi hi. Biedactwo nasze. Jednak, jak to mówi stare przysłowie: “Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku…“. My się śmialiśmy i… Niedługo się dowiecie, chociaż nie trudno się domyśleć…

Idziemy się powłóczyć za dnia. Oaxaca to niskie, kolorowe domki, stare garbusy na ulicach i tradycyjnie główny plac przy katedrze. Oaxaca to też masa turystów, co nie do końca nam odpowiada… Ale są też urocze stragany, od miejscowych można kupić popcorn i świeże owoce, więc się obiadamy.

Teraz czas zwiedzanie marketu. Pachnące przyprawy, prażone koniki polne, skórzane buty, kościotrupy, wielkie jak arbuz ananasy, bajeczne białe róże, ręcznie robiona biżuteria, tkane koce i dywany, miśki i przytulanki, czerwone truskawki, fantastycznie ozdobione ołtarze i ten charakterystyczny zgiełk. Przekrzykiwanie, targowanie, namawianie, zaczepiane, uśmiechy i srogie spojrzenia. Taki właśnie chyba jest najfajniejszy targ w Meksyku.

Wieczorem zapuszczamy się trochę dalej, ulicą po drugiej stronie Zocalo. Jest trochę nowoczesnych, drogich sklepów, trochę kiczowatych pamiątek, muzyka na każdym rogu  i najlepsze hamburgery w mieście z grillowanych ananasem w środku! Mniam. A potem tequila. Tym razem Hared nie odmawia. Siadamy w barze na dachu z fajnym widokiem na miasto i pijemy najlepszą tequilę, która nawet nie wiemy jak się nazywa! O ironio. Do tequlii tzw. głupawka. Tak to jest ta chwila, kiedy wszystko, najmniejsza głupota cię śmieszy. Macie tak czasem?

Czy Oaxaca nas zachwyciła? Czy jest miejscem, do którego chcielibyśmy wrócić? Myślę, że nasza polsko-australijska trójca zgodnie odpowie, że nie. Fajnie było, fajnie było zobaczyć, ale raz wystarczy. Puebla bardziej przypadła nam do gustu, dlatego zawijamy manatki, wsiadamy w naszego mało seksownego Chevroleta i wracamy na noc do kolonialnej Puebli. Znajdujemy boski hotel, z basem na dachu, z wielkim łóżkiem. Cudny, jak z bajki. Najfajniejszy hotel w całej tej podróży. Cóż to będzie za noc… Nikt by się tego nie spodziewał…

Przejedzeni meksykańskimi plackami, decydujemy się na pizzę. Na rogu jest fancy restauracja, pachnie pięknie, wystrój super. Idealnie. Do czasu… Przy pierwszym kęsie mój wyczulony żołądek mówi nie śmierdzącemu kurczakowi, ale głód zwycięża. Zjadamy trochę. Po pięciu minutach wiadomo, że to był błąd. Pędem lecimy na poszukiwanie tequilii. Jedna, druga trzecia. Chłopaki jakoś się trzymają, ja zaraz zejdę. Więc jeszcze jedna, i jeszcze jedna i chyba czas do łóżka. Ale nie dla wszystkich… Tym razem to Hared smacznie śpi, a mój kochany kangur zaprzyjaźnia się z pięknym sedesem w naszym boskim hotelu… Tak się właśnie kończy przygoda w Puebli. Wniosek jest jeden – jeść to, co miejscowy, tam gdzie miejscowi i zapijać procentami. Nie kombinować z międzynarodowymi kuchniami w malutkich miasteczkach na zadupiu. No i oczywiście po raz kolejny się potwierdza, że trzeba ufać swojemu organizmowi. Jak mówi, że z żarciem coś nie gra, to znaczy po prostu, że ma rację. Więc bez dyskusji. Jasne?

Pora wracać. Nasza meksykańska wycieczka dobiega końca. Teraz odwrót na stolicę. Mkniemy szeroką autostradą, obserwując baśniowe krajobrazy. Są wielkie kaktusy, pustkowia, góry i zakręty. I oczywiście żołnierze z naładowaną bronią. Ktoś sprzedaj zabawki, a ktoś inny wyrzuca zdechłego psa przez okno samochodu. Ech… Meksyk to nie jest kraina mlekiem i miodem płynąca.

Mexico City. Zatrzymujemy się w naszej ulubionej dzielnicy. Condesa, wróciliśmy! Ostatnie dni wspólnych wakacji spędzamy na spacerach, trzymając się za ręce. Na zajadaniu się quasadillą w Cayoacan. Na spaniu i odpoczywaniu. Na śmiechach i płakaniu. Na rozmowach dyskusjach i snuci planów na przyszłość. Na przytulaniu pełnym miłości i cieszeniu się sobą. Bo za chwilę znowu będzie tęsknota i rozdarte serca, spekulowanie kiedy spotkamy się po raz kolejny…

Trzeba się pożegnać. Powiedzieć “do zobaczenia“. Kangury wyjeżdżają. Ja zostaję. Sama. I jak małe dziecko, zamykam się w pokoju i ryczę w poduszkę przez całą noc. Stu procentowa baba ze mnie. Chyba potrzeba mi słońca. Jadę do Cancun.

Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata! 

Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.

 

Zastanawiasz się, nad podrożą dokoła świata?

Mam dla Ciebie 16 powodów, dla których powinieneś wyjechać jeszcze dziś!

4 komentarze

Leave a Reply