Skip to main content


© The Gospo’s

Ciekawe miejscaWakacje w Australii

OKOLICE CAIRNS: Cape Tribulation, Przylądek Ciężkich Zmartwień

By 13 czerwca, 202014 komentarzy
OKOLICE  CAIRNS: Cape Tribulation, Przylądek Ciężkich Zmartwień

W rzekach pływają tu dzikie stwory. Po lasach spacerują dinozaury skrzyżowane z ptakami, a na drzewach przesiadują dziwne kangury. Najstarszy las deszczowy na świecie nieśmiało wita się tu z największym żyjącym organizmem. Cape Tribulation to miejsce, gdzie wciąż rządzi natura.

Cape Tribulation to okręg w północnym, tropikalnym Queensland, w środku lasu deszczowego Daintree. Lasu, który ma 140 milionów lat. Cape Tribulation oddalone jest jakieś dwie godziny jazdy z Cairns i może być kierunkiem na jednodniową wycieczkę. Ale będzie to dość szybki przelot! Żeby zwiedzić Cape Tribulation nie trzeba mieć auta z napędem na cztery (przynajmniej w części miejsc), nie trzeba też jechać na zorganizowaną wycieczką. Trzeba za to zabrać krem do opalania i coś na komary, bo chyba zawsze jest tu piekielnie duszno (co, jak wiadomo, sprzyja komarom).

Co robić w Cairns – wycieczka na Cape Tribulation

Jedziemy wąska, asfaltową drogą przez pola trzciny cukrowej. Mijamy urocze gospodarstwa, otoczone palmowym starodrzewiem. Mijamy drewniane domy na palach z pięknie rzeźbionymi werandami, zwane Queenslanderami. Po lewej uprawa bananów, po prawej – kolejna. Kawałek dalej sad drzew mango, a tuż za nim wysoka góra, na którą zawsze leniwie kapie deszcz.

Po półtorej godzinie dojeżdżamy do brzegu, tu droga się kończy. Stop. Nad rzeką Daintree mostu brak. Za to w rzece mnóstwo… krokodyli. Przeprawiać się na drugą stronę wpław nie byłoby warto, szkoda życia. Na szczęście jest prom. A właściwie to elektryczna platforma, która w ciągu kilku minut przepływa z jednej strony na drugą. Operuje codziennie, między 6 rano a północą, a powrotny bilet za tą obowiązkową przyjemność kosztuje $23 (uwaga: w porze deszczowej, czyli między grudniem a marcem Cape Tribulation może być odcięte od świata, promy wtedy nie kursują). Krokodyli przez okno nie dojrzeliśmy, ale nie wolno było wysiadać z auta, więc trudno było dojrzeć cokolwiek.

Po drugiej stronie rzeki od razu zatapiasz się w zieloną gęstwinę. Pachnący świeżością las otacza cię z każdej strony, a droga wije się zgrabnie między drzewami. Te rosną na jej brzegu, skrupulatnie rzucając cień na każdy centymetr. Centymetr, którym przecieka od czasu do czasu, użyczając miejsca, spływającej nieodpowiednim korytem, wodzie.

Gdzie warto się zatrzymać

Pierwszy przystanek, Alexandra Lookout. Widać stąd dokładnie, gdzie las deszczowy spotyka się z Wielką Rafą Koralową. To widok rzadki, więc warto podumać tu przez chwilę. Najstarszy tropikalny las świata i największy żyjący organizm na świecie mówią sobie tu, dzień dobry.

Alexandra Lookout Cape Tribulation

Dalej jest mnóstwo spacerowych ścieżek, więc przygotujcie się na chodzenie, dreptanie i bieganie.

Pierwsze na trasie jest Daintree Discovery Centre, miejsce do którego wejście jest płatne. Przy wejściu jest mały sklepik z pamiątkami i kawiarnia, a potem wchodzimy w las, żeby przejść się po  chodniku zawieszony pod koronami drzew. Życie lasu deszczowego można tu obserwować z góry. Czy warto? Nie wiem. Darowaliśmy sobie kupowanie biletu i ruszyliśmy dalej.

Zaraz obok jest Jindalaba Boardwalk, gdzie wstęp jest zupełnie darmowy. Może nie ma ścieżki kilka metrów nad ziemią, ale ta na poziomie zero w niczym jej nie ustępuje. Do wyboru mamy dwie trasy, krótszą i dłuższą. Uzbrojeni w butelki z wodą i aparaty – idziemy na małą wycieczkę.

Konstrukcja lasu deszczowego jest niezwykła. Te wszystkie poziomy, zależności, światłocienie, rośliny o niezwykłych kształtach, zwierzęta które trudno spotkać gdziekolwiek indziej na ziemi. Mądrość i ukryta historia. Do tego powietrze o zapachu świeżości idealnej, lekko przyćmione niebo i setki dźwięków dochodzących z każdej strony. Ptaki, świerszcze, węże, skromne żuczki, śmiejące się w głos żaby…

Ale co to? Co to za gwałtowny szelest w krzakach zaraz obok. Zatrzymujemy się wszyscy, jak na podświadomie wydaną komendę i patrzymy z niedowierzaniem. Czy to możliwe, żeby szczęście aż tak bardzo się z nami spoufalało?

Kazuary

Zza splątanych ze sobą palmowy liści, wystawia swój róg on, niebieskogłowy kazuar hełmiasty. To duży ptak nielot, przypominający mieszankę dinozaura ze strusiem, który występuje tylko w północno-wschodniej Australii i Nowej Gwinei, zagrożony wyginięciem. Kazuary są z reguły bardzo nieśmiałe, ale nie ten. Ten nie boi się wcale. Nasłuchuje i węszy, rzucając nam czasem ostrzegawcze spojrzenie. Bierzemy je na poważnie, bo kazuary są bardzo niebezpieczne. Stoimy, jak wryci i patrzymy, jak nasz Pan kazuar (albo Pani) szuka jedzenia. A potem połyka w całości niebieskie śliwki, śliwki kazuarowe. Jedną za drugą i niespiesznie idzie dalej.

YouTube video

Kazuary spełniają ważną rolę w rozsiewaniu roślin, tu w lesie deszczowym. Połykają owoce w całości, wydalają pestki kawał drogi dalej. Ale to nie wszystko – przetrawione przez nie pestki bardzo rzadkiego australijskiego drzewa, Ryparosa, mają dużo większe szanse na wykiełkowanie niż te które nie przeszły przez ich jelito. 92% do 4% to zadziwiająco dobry wynik.

Z Jindalaba jedziemy dalej, na północ. Po drodze jest mnóstwo pięknych plaż i zatok, Cow Bay Beach, Alexandra Bay, Thorton Beach. I jest też miejsce na przystanek obowiązkowy – przystanek na lody domowej roboty, zrobione z tropikalnych owoców prostu z sadu. Pycha! Nie zatrzymujcie się w pierwszy miejscu krzyczącym Ice Creams. Lepszym wyborem będzie drugie, takie mniejsze, po lewej stronie.

A po obżarstwie kolejny spacer, tym razem zupełnie inny, po mokradłach, na Marrdja Boardwalk. To bagniste tereny, miejscami lekko mroczne. Jest odpływ, więc widać dokładnie wystające z ziemi korzenne noski, które łapią oddechy powietrza. Widać całą tą niezwykłą konstrukcję, która pozwala przeżyć drzewom zanurzonym w wodzie.

To, co jest najfajniejsze w tych spacerowych ścieżkach na Cape Tribulation, to ich różnorodność. Każda jest totalnie inna. Naprawdę. Problem jest tylko taki, że trudno wybrać najlepszą i zdecydować się, gdzie się zatrzymać, gdy czasu – niewiele.

Przylądek Tribulation

Po kilku godzinach spędzonych na odkrywaniu tych dzikich zaułków, docieramy na właściwy Przylądek Tribulation. Tak nazywa się cały okręg, ale to tu jest ten mały cycek, od którego pochodzi nazwa okolicy.

A skąd się wzięło Cape Tribulation? Tribulation znaczy ciężkie zmartwienie. Tym ciężkim zmartwieniem było to miejsce w 1770 roku dla Kapitana Cooka. To tu jego statek utknął na rafie (kawałku Wielkiej Rafy zwanym dziś Endeavour Reef) i to tu, jak Cook napisał w swoich dziennikach, zaczęły się kłopoty. Cape Tribulation to też miejsce, gdzie kończy się droga dla aut z napędem na dwa. Dalej nie pojedziemy.

Aż trudno uwierzyć, że tak klimatyczne miejsce, mogłoby być dla kogoś ciężkim zmartwieniem. Plaża Cape Tribulation jest piękna i szeroka, szczególnie szeroka podczas odpływów. Przyozdobiona wszędzie domkami krabów, które przypominają małe… kupy. Gdzieniegdzie nad plażą pochylają się palmy, a fale delikatnie dobijające do brzegu, uspokajając.

Nawet za bardzo, bo tu trzeba być czujnym, zresztą jak na całym Cape Tribulation. Czemu? Przez wszechobecne krokodyle. I to te słonowodne, czyli najgroźniejsze, paskudne stwory, z którymi nie mamy żadnych szans. Te stwory są cwane na tyle, że żyją i w słodkich wodach i w słonych, ale ich nazwa może być bardzo myląca.

Jedną z najciekawszych atrakcji na Cape Tribulation jest rejs po rzez Daintree, podczas którego można poobserwować wylegujące się, niby tak niewinnie, krokodyle. To na pewno ciekawe doświadczenie.

Na Cape Tribulation naprawdę nie można się nudzić. Oprócz tych kilometrów ścieżek, plaż i zatoczek, wypraw na krokodyle i pysznych lodów, jest tu jeszcze mnóstwo innych rzeczy do robienia. Wycieczki na rafę, jazda konna po plaży, skoki ze spadochronem, wspinaczki, rafting, quady. Nie bez powodu Cape Tribulation jest z jednym z ulubionych przez backpackersów miejsc w Queensland. Sporo tu stosunkowo tanich noclegów, są kempingi i hostele. Planując podróż na północ, zatrzymajcie tu na kilka dni. Jeśli zastanawiasz się, co robić w Cairns – zaplanuj wyjazd na Cape Tribulation. Nie pożałujesz.

14 komentarzy

  • Marek pisze:

    Byłem tam pod koniec listopada ( w tym roku ), warunki idealne, sucho, zero moskitów, temperatura w znośnych zakresach. Bazę mieliśmy w Port Douglas. Daintree należy odwiedzić koniecznie ale już rafa nas trochę rozczarowała, nie wyglądała na zbyt zdrową, te z Zatoki Akaba czy Marsa Alam są bardziej kolorowe, bogatsze a woda bardziej przejrzysta co nie oznacza że z wycieczki należy rezygnować, no worries, ale warto wybrać operatora który zawiezie w niezbyt oblegane miejsce mniejszą łodzią bez nadmiaru towarzystwa, miejscowi polecają SYNERGY, radzę unikać wielkich katamaranów wiozących na zacumowany w morzu równie absurdalny ponton.
    Cheers !

  • Ivon pisze:

    Oj…chetnie sie pozamartwiam ciezko na takim przyladku! Jak cala AU: cudnie dziewiczo niebezpieczna! Zdjecia jak z zurnala! Mieszkalam chwilke w Townswille ale na przyladek nie dotarlam…zaluje teraz bardzo!

  • Martyna pisze:

    Dobra, przyznajcie się. Weszliście na stronę National Geographic, pościągaliście foty i je tu wrzuciliście? Bo są niesamowite! 😉

    Zawsze marzyła mi mi się taka podróż, tylko mnie utwierdziliście w tym marzeniu!
    A z tym ptakiem i nasionkami to mnie zdziwiło, że mają większe szanse na wykiełkowanie, chętnie usłyszałabym jak to działa z naukowego pkt 😉

    • Julia pisze:

      Aż takimi dobrymi fotopstrykami nie jesteśmy, ale dzięki za komplement 🙂 Na trawieniu ziarenek niestety nie znam się najlepiej 😉

  • kami pisze:

    o matko jak tam pięknie i egzotycznie!!! nie kuś tak, bo w końcu naprawdę przyjadę! 😉

  • Kompletnie nieznane mi rejony… Do Australii kiedys sie wybiore, nie ma wyjscia. 🙂

  • Rewelacyjna wyprawa, całkiem dobry opis… jedyne co to brakuje mi masy fotek… Ludzie to jednak wzrokowcy 😉

  • Trochę zazdroszczę. A trochę nie 🙂 Bo z jednej strony do Australii zawsze mnie ciągnęło, ale niezbyt mocno. Było to chyba spowodowane tym, że pierwszą “podróżniczą” książką, jaką przeczytałem, był “Tomek w krainie kangurów”. W chwili obecnej nie śpieszy mi się do Australii, odkładam ją “ad calendas graecas”… No, ale czasam zazdroszczę 😉

Leave a Reply