Skip to main content


© The Gospo’s

Historie z drogiPodróż Dookoła Świata

Salute, cheers, na zdrowie, czyli Polska vs Australia w Mexico City

By 13 maja, 201714 komentarzy
Salute, cheers, na zdrowie, czyli Polska vs Australia w Mexico City

Odliczałam miesiące do naszego spotkania. Potem dni. Wysłałam dziesiątki wiadomości. Przeczytałam dziesiątki maili od Ciebie. Rozmawialiśmy godzinami mimo, że dzieliły nas tysiące kilometrów. Ocierałam łzy tęsknoty, a kiedy widziałam Twoje oczy w małym okienku na komputerze, gdy słyszałam Twój głos, uśmiech nie schodził mi z twarzy. Każda komórka mojego ciała czuła się szczęśliwa. Potem znowu tęskniła. I płakała. Romantyczka ze mnie, aż wstyd.

Mexico City podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk. 

IMG_9955

Wspomnienia z Meksyku

Pozwiedzałam trochę Mexico City sama, a teraz będziemy tu razem, we dwójkę.

Nie znamy się długo. Widzieliśmy się w sumie może miesiąc. I od tego czasu nie widzieliśmy się już dwa. Niezbyt ciekawa statystyka… Czy przez czas rozłąki poznaliśmy się lepiej? Czy ta kiełkująca roślinka przetrwała próbę czasu i odległości? Czy my w ogóle wiemy co robimy?! Lecisz tu przez ocean, żeby spędzić ze mną 9 dni. 9 dni w Meksyku. Teraz odliczam godziny, bo niedługo znów Cię zobaczę.

Przez cały dzień nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Czas leciał niesprawiedliwie wolno. Wypiłam kawę. Dopiero dwunasta. Potem piwo. Dopiero druga. Poszłam na spacer. Dopiero trzecia. Teraz trochę poleżę, pogapię się w sufit. Dochodzi czwarta. Chyba mogę iść. Wsiadam w metro na stacji Pino Suarez. Pół godziny drogi i przesiadka na Panititlan, na stacji na której nie chciałabym się znaleźć po zmroku. Scary… No i w końcu jestem, przystanek Terminal Aerea. Czekam na lotnisku i odliczam minuty. Oddycham nerwowo, ręce drgają, tętno przyspiesza. Co chwilę zerkam na tablicę przylotów. Samolot nie wylądował. Samolot wylądował. Wypatruję Cię przez otwierające się na sekundy szklane drzwi. Stoję oparta o słup. I znowu ten miks skrajnych uczuć. To samo, co w Nowej Zelandii, jak pierwszy raz do mnie przyleciałeś. Radość miesza się ze strachem, a Ciebie nie ma. Dlaczego?!

Coś mi podpowiada, że wyjdziesz innymi drzwiami. Więc się przemieszczam. I nadal Cię nie ma. Kręcę się w kółko, jak szalona. Wariuję. I wreszcie się uśmiecham, bo czuję Twój oddech na swoich plecach. Jesteś. Moja druga połówko pomarańczy. Jesteś obok mnie.

Wtuleni w siebie wracamy taksówkę do centrum. Nie pamiętam, co robimy. Staram się odgrzebać w pamięci ten wieczór, ale nie pamiętam. Pamiętam tylko, że jesteś obok. I, że budzisz się wyspany i głodny o czwartej nad ranem! A ja wcale nie jestem zła, że budzisz też mnie. Szkoda czasu na spanie. Są ciekawsze rzeczy do roboty.

Na śniadanie idziemy do Cafe El Popular, zaraz przy głównym placu w Centro Historico. Kawiarnia otwarta non stop od kilkudziesięciu lat. I pyszna kawa. Pani nalewa ci do szklanki mocny ekstrakt, bardzo mocny. Tylko nie bierz za dużo! Ekstrakt zalewa gorącym mlekiem. To kawa w tzw. stylu chino. Najlepsza kawa, jaką piłam w Meksyku. A teraz idziemy na spacer. Plączemy się uliczkami wokół Zocalo, czyli głównego placu starego miasta. Odkrywamy z zaskoczeniem, że mięso do tacos, przygotowuje się jak mięso do popularnego u nas kebaba, w takich stożkach na patyku!

I że wszędzie są antykwariaty i regały, stosy starych książek. No i oczywiście “żywe reklamy”, czyli ludziki zachęcające przed aptekami np. do dzisiejszej promocji leków. To taki chyba latynowski styl… Po godzinie mamy trochę dość tego spaceru, bo jest tłoczno i głośno.

Wskakujemy w metro na stacji Zocalo i pędziemy na Coyoacan. Z Viveros spacerkiem zmierzamy w stronę marketu. Mój kochany kangur musi w końcu spróbować najlepszej quasadilli w mieście! Mniam. Na pewno jeszcze tu wrócimy! Dajemy się ponieść nogom, błądzimy małymi uliczkami wśród kolorowych domków i wciąż fioletowych drzew.

Od czasu do czasu zerkamy na mapę, żeby odnaleźć kierunek, bo nam się południe z północą myli, tak tu fajnie. Coyoacan to jedna z 16 dzielnic Mexico City i ta chyba najbardziej klimatyczna. To tu mieszkała Frida Kahlo. To tu miał swój dom Lew Trocki. To tu są najważniejsza muzea, piękne kościoły, dobre restauracje i iście meksykańska atmosfera. Więc wpadamy na margaritę do jednego z barów przy głównym placu. I gadamy, gadamy, gadamy. A potem idziemy na meksykańskie urodziny do Oli! Centenario 107 – knajpa, którą mogę wam polecić z czystym sumieniem. No i świetnie się bawimy, aż w końcu wybija północ.

Dziś będziemy mieli gościa, albo inaczej – jeden kangur w Meksyku to mało, więc będą dwa kangury, a w zasadzie to dwóch “kangurów”. Wieczorem przylatuje do nas Hared, Australijczyk pełną gębą. Trochę świr, ale za to go lubię. Bardzo.

Do wieczora jednak jeszcze trochę czasu, więc ruszamy w miasto. Śniadanie w Delirio. Pamiętacie? To chyba moje ulubione miejsce w części miasta zwanej Roma. Kawa, kanapka i trochę trudne dyskusje. A potem spacer uliczkami Romy, aż do Condesy.

Tu jest na prawdę cudnie. I jutro to tu się przeprowadzamy. Na bank. To bez dwóch zdań najfajniejsza dzielnica Mexico City. Wszędzie pełno uroczych knajp, kafejek, cukierni. Zjadamy kolację w jednej z nich, przy Avenida Michoacan i zbieramy się. Czas jechać na lotnisko.

“Hey mate. How u doing?”. No to jesteśmy w komplecie. Hared, Hulia i Hefe, zwany różnież Hamem… Bierzemy oficjalną taksówkę z lotniska i tu takie spostrzeżenie. W Mexico City, tak samo pewnie jak na całym świecie, taksówki z lotniska są najdroższe. Ale tu są “wyjątkowo najdroższe”. Kosztują cztery razy tyle, co te złapane w drugim kierunku. Więc może warto zejść do hali odtlotów i tam szukać wolnego cinkciarza? My niestety tak nie robimy, bo wpadam na ten pomysł za późno, więc bulimy za podwózkę 400 Pesos. I moim hiszpańskim opartym na znajomości dziesięciu słów, staram się wytłumaczyć Panu, gdzie jechać. Ale Pan jest delikatnie mówiąc… Ech… Słabym taksówkarzem, który nie zna miasta, więc trasę zamiast w 15 minut pokonujemy w 45 minut.

No i mimo, że dochodzi północ idziemy na piwo! I tu niespodzianka. W Centro Historico o dwunastej w nocy jest nieprzyjemnie. Wszystko pozamykane, po ulicach plączą się dziwne typy, w powietrzu czuć niebezpieczeństwo. Nie chiałabym się tu znaleźć sama, o nie… Siadamy w jedynym, obskurnym, otwartym miejscu i zamawiamy nachos i browar. Browar pyszny. Nachos najgorsze na świecie. Ble ble ble. Porażka. Tak, na pewno jutro przenosimy się do Condesy.

Noclegu szukamy pod hasłem “bed&breakfast”, “apartment”, “hostel”, nie chcemy mieszkać w dużym hotelu, już sobie pomieszkaliśmy kilka nocy w Grandzie w samym centrum. No co? Każdemu się należy odrobina luksusu 😉 Teraz czas na warunki normalne i fajniejsze… Tak, hotel wcale nie musi mieć pięciu gwiazdek, wystarczy znaleźć urokliwe miejsce z klimatem. I nam się to udaje. Amaltan 84, niby hotel a tak na prawdę to bardziej guesthouse w Condesie. Och, jak tu bajecznie! Taki Meksyk to mi się podoba.

A teraz czas, na krótką anegdotkę. Jest około południa. Siadamy sobie w knajpie na piwo, co skądinąd nie jest łatwe. Meksykańskie prawo zabrania sprzedaży samego alkoholu. Możesz pić, ale musisz też jeść. W każdym razie, wreszcie się udaje, a w ramach “dania głównego” dostajemy słone orzeszki. Rozmawiamy sobie, planujemy co dalej, co jakiś czas mijają nas przechodnie, a to Pani z psem na spacerze, a to zakochana para, a to gromadka dzieci no i też taki dziwny facet. To właśnie on zatrzymuje się przy nas. Słyszy, że gadamy po angielsku. Mówi, że on jest z Londynu i czy może się na chwilę przysiąść. A zapraszamy, czemu nie… Jest dziwakiem, gada od rzeczy, mógłby już sobie iść. Patrzę na mojego kangura, a ten gapi się w drugą stronę. Obustronna znajomość języka polskiego, ratuje nas z sytuacji. “Co jest?, pytam. “Nie mogę na niego patrzeć”, odpowiada kangur i śmieje się pod nosem. “Spójrz na jego spodnie, na krok!”, mówi. “Nie będę patrzeć facetowi w krok!”. “No zobacz, nie gadaj!”. Zerkam. I to jest ostatni raz, kiedy patrzę w kierunku nieznajomego przechodnia z długim włosem. Krótko mówiąc, Pan przechodzień, który się do nas przysiadł, nie nosi gaci. Ale to nic. Najgorsze teraz – ma dziurę w spodniach i jajko wywalone na wierzch. No nie!!! Co za typ! Ja się na jajkach średnio znam, ale chłopcy twierdzą, że niemożliwe żeby tego nie czuł. Konkluzja jest taka – świrów nie brakuje. Oto kolejny dowód.

Czas trochę ochłonąć, ruszyć leniwe zadki. Chłopcy jeszcze tam nie byli, więc idziemy, kierunek  Bosque de Chapultepec, ten największy park w mieście, gdzie jest zoo, wiecie gdzie? Dziś nie idziemy do zoo, po prostu sobie spacerujemy w meksykańskim zgiełku, między straganami, obserwując otoczenie. I “poznajemy” kogoś, kto pojedzie z nami dalej. Oto ten tajemniczy “ktoś”. Zadanie brzmi: znajdź małpkę na obrazku…

No, ale czym byłby Meksyk bez tequili?! Idziemy się napić. Wydeptaną ścieżką do Cayoacan, na market, zjeść quesadillę i tacos, a potem do baru po sąsiedzku na tequilę, a właściwie do tzw. kantyny, która nazywa się La Cayoacana. Wszystko w wyborowym towarzystwie. Kangury razy dwa, Ola, jej siostra Rach i ja.

Dzbanek piwa na początek. Mariachi przygrywający pijanej już grupie i ostrzeżenie od Oli – uwaga, uwaga, Mariachi liczą sobie za śpiewanie, jak za zboże i z chęcią wykorzystują to, że ktoś się nawalił, bo wtedy jest bardziej hojny. No tak, w sumie sprytne. Ale my jesteśmy trochę sprytniejsi. Siadamy przy stoliku obok i  jest tak, jakby grali dla nas tylko za darmo… Nana nana nananna…

Tequila raz! W jednym kieliszku alkohol, w drugim sok pomidorowy, obok limonka. I raz, i dwa i trzy! Salute! I to jest to. Dobra tequila, to taka w które nie czujesz alkoholu. Nie musi być zimna, nie musisz jej popijać, nie musisz zagryzać cytryną. Więc wchodzi, jak woda. I raz, i dwa, i trzy. Cheers! A teraz dla spróbowania mezcal. I raz, i dwa i trzy. Na zdrowie! I potem, nie wiadomo czemu, jeden, drugi, trzeci mezcal w prezencie od knajpy. Super miło. Odmawiać nie wypada więc pijemy i przyznam szczerze, że się wszyscy upijamy… Tak pozytywnie, nie za bardzo.

Ale pora wracać, iść spać, bo jutro ruszamy w drogę! Yupi! Wypożyczamy auto i jedziemy do Oaxaca! Wiecie jak się wymawia Oaxaca? Nie mogłam zapamiętać przez miesiąc, albo dłużej! Najdziwniejsze nazwa ever. “Łahaka”… W każdym razie – to jest cel naszej kilkudniowej podróży.

A, jeszcze jedno – czym się różni mezcal od tequili? Trudne pytanie. Wsparta wiedzą meksykańskich sióstr i internetem bez dna, postarałam się wyjaśnić różnicę.

Adios Amigos!

Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata! 

Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.

Zastanawiasz się, nad podrożą dokoła świata?

Mam dla Ciebie 16 powodów, dla których powinieneś wyjechać jeszcze dziś!

14 komentarzy

  • Ewa pisze:

    I zapomniałam dodać wcześniej – fajnie, że jesteś taka otwarta i nie boisz się/wstydzisz pisać o tym, że cały czas pijesz, tu piwko, tu tequilę. Chociaż z drugiej strony ta podróż była dawno temu, a teraz internet rządzi się innymi prawami, więc to pewnie dlatego. 🙂

  • Klaudia pisze:

    Wasza historia potwierdza to że gdzieś tam na świecie jednak jest nasza druga połówka tylko czasem trzeba szczęśliwego trafu żeby się znaleźć ;D
    Tylko zastanawia mnie czy twój Kangur jest rodowitym Australijczykiem? chodzi mi o to że rozmawiacie też po polsku 🙂

  • Kamila O pisze:

    Uwielbiam!! Uwielbiam czytać Twoje wpisy o zwiedzonych miejscach, ciekawych knajpach a przede wszystkim o ludziach. A ten Twój Kangur, ten wstęp o nim… No zazdroszczę strasznie! I powiem Ci, że musisz wydać książkę! Książkę w której znajdą się te wszystkie wpisy z tego bloga i zdjęcia, bo dzięki nim, jeszcze bardziej możemy przenieść się w miejsca o których piszesz!! Kupię ją na pewno, nawet po przeczytaniu, sięgnęłabym za jakiś czas po nią jeszcze raz! Pozdrawiam 🙂

    • wherisjuli pisze:

      To przemiłe, co piszesz 🙂 dziękuję. I w sumie ta książka to takie moje male marzenie… Moze kiedys sie spelni. Serdecznie Cie pozdrawiam!

  • Danuta Sokolowska pisze:

    Cudzysłów chyba zbędny? Ciotka polonistka ściska Was oboje.

  • Danuta Sokolowska pisze:

    Wszechstronnie uzdolniona Julciu!O uczuciach też potrafisz pięknie napisać,wzruszyłam się czytając o pobycie Twojego Wybranka w Meksyku i o Waszej miłości.Ciotka D.S.

  • Mosak pisze:

    Późno znalazłem twojego bloga, jak juz byłaś w połowie drogi, ale przeczytałem wszystkie posty od początku 😀 Lubie takie pomysły i takich ludzi jak ty! 🙂

  • Zuza pisze:

    Czytam Twojego bloga od dłuższego czasu i nie wiem dlaczego zdecydowałam się napisać komentarz dopiero teraz. Nie bez wpływu pozostanie fakt, iż jutro mam najważniejszy egzamin w sesji :), ale chyba najbardziej mnie urzekł początek tego wpisu! Dziewczyno, ja nie wiem jak Ty to robisz (przepraszam za bezpośredniość ale czuję jakbym Cię już znała), ale ja poczułam motyle w brzuchu czytając fragment o Tobie i Twoim Kangurze! Życzę Wam szczęścia, bo takie “coś” się rzadko zdarza :).
    Przy okazji jeszcze dodam oczywiste rzeczy takie jak to, że Twój blog jest naprawdę inspirujący. Zawsze ciągnęło mnie do podróży, ale dzięki whereisjuli widzę, że naprawdę można się odważyć i ruszyć w świat. No i zdjęcia, przepiękne!

    • wherisjuli pisze:

      Cześć Zuza, po pierwsze to trzymam kciuki za Twój egzamin i daj nam tu znać, jak poszło!!! Dziękuję za super miłe słowa, i “my” dziękujemy za życzenia szczęścia. Pozdrawiamy z Australii, Julia i Kangur.

Leave a Reply