Skip to main content


© The Gospo’s

Kocham Flores!

Widziałam już trochę miejsc. Niektóre podobały mi się bardziej, inne mniej, a jeszcze inne wcale. Nie znalazłam jednak jeszcze takiego, w którym bym się zakochała, takiego do którego na bank chciałabym wrócić. I to nie dlatego, że jestem wybredna, czy że narzekam na wszystko (może trochę jestem wybredna). Po prostu czuję pod skórą, że “to” jeszcze nie jest “to”. Czekam na zaskoczenie, na to “uderzenie gorąca”, na magię. Jestem cierpliwa, a cierpliwość się opłaca. Szczególnie w podróży.

Flores podczas samotnej podróży dookoła świata 2012/2013. Tajlandia – Malezja – Indonezja – Australia – Nowa Zelandia – Polinezja Francuska – Chile – Peru – Kuba – Meksyk. 

Wspomnienia z Flores

Lecimy. Nie mogę się już doczekać. Będzie cudownie, jestem pewna. Lazurowa woda, tysiące wysepek, piękna przyroda, świeże ryby no i te smoki z Komodo! Bilety kupione. Lecimy Lion Air, ale wybór tanich linii w Indonezji jest spory: Merpati, Trans Nusa, trochę droższa Garuda Indonesia, która miewa fajne promocje, Batavia Air, Express Air i to na pewno nie koniec. Jedyny problem jest taki, że w większości z nich polskie karty kredytowe nie przechodzą. Można wybrać opłatę w bankomacie, ale ta też nie jest aktywna dla naszych kart. Bez sensu. Najlepiej znaleźć miejscowego z kartą, wpłacić mu pieniądze na konto, pójść z nim do bankomatu i niech opłaci nasze bilety. A jeśli nie ma pomocnego miejscowego, trzeba iść do agencji turystycznej, która niestety pobiera prowizję. Na Flores można też dopłynąć łodzią z Lomboku, zajmuje to jakieś 4 dni. Dla nas to trochę za długo, dlatego decydujemy się na samolot i zakup biletu przez biuro. Najważniejsze, że się udało i jesteśmy na pokładzie. Z okna samolotu widać krater wulkanu na jednej z wysp. Potem kilka małych, intensywnie zielonych plamek z żółtym piaskiem i błękitnymi wodami wokół. Do tego bezkres mórz i oceanów, małe stateczki, i chmurki przysłaniające widoki od czasu do czasu.

Na lotnisku czeka na nas chłopak, który ma nas zabrać do hotelu. Trzyma kartkę: “Miss Julia”, więc od razu wiadomo, o co chodzi. Bagaże odbieramy bezpośrednio z samolotu. Lotnisko jest w wersji mini, nie ma bramek, taśm na bagaże, sklepów. Pytam za ile dojedziemy na miejsce. Chłopak mówi, że za jakieś 15 minut będziemy w Labuan Bajo, czyli portowym miasteczku, a potem jeszcze 20 minut łódką. Łódką?! Jak to łódką? Gdzie łódką? Co ja za hotel zarezerwowałam?! W mordę. Mama patrzy na mnie zdziwiona. Ja na nią nie mniej. No, ale co mamy zrobić? Jedziemy. Jestem zachwycona już po przekroczeniu bram lotniska – tu jest prawdziwe życie!!! Wszystko jest takie, jak powinno być, nieudawane. Przedzieramy się przez śmierdzący targ rybny i wskakujemy na drewnianą łódź. Aaa! Czuję, że zaczyna się fantastyczna przygoda. Odpływamy od brzegu i naszym oczom ukazują się wysepki, a za nimi kolejne, i następne. Słońce chyli się ku zachodowi. Niebo nabiera pomarańczowego koloru. Na skarpie widać małe, drewniane bungalowy. To nasz hotel. Waecicu Eden Beach. Serce zaczyna bić mi mocniej. Zeskakuję z łódki. Patrzę na domki, odwracam się i patrzę w morze. Zakochuję się od pierwszego wejrzenia. W takim miejscu chciałam się znaleźć. Warto mieć marzenia.

Wspinamy się do naszego domku. Nie jest lekko, ale jest warto. Zachód słońca obserwowany z tarasu zachwyca. Tu jest cudnie! Co więcej mogę powiedzieć? To trzeba zobaczyć!

SMOKI – KOMODO NATIONAL PARK

Rano pobudka i smokowa wycieczka. Mamy łódeczkę tylko dla siebie i płyniemy na Rincę. Ktoś kiedyś powiedział, że najważniejsza jest droga do celu. Tak jest w tym wypadku! Dryfujemy między rozsypanymi wokół wysepkami, słońce praży, woda jest niezwykle spokojna. Nawet mama, która nie przepada za pobytem na łódce, wydaje się być w siódmym niebie. Wysepki, które mijamy, są różnorodne, jedna bardzo zielona, druga wysuszona totalnie. Jedna większa, druga mniejsza. Wokół błękit i ukryte tuż pod powierzchnią rafy koralowe. Statków i łódek wokół jest, jak na lekarstwo. O, coś skoczyło! O, i znowu! Co to Panie Kapitanie? To delfiny!!! Tak, delfiny. Tak po prostu sobie tańczą w niewielkiej odległości od naszej łódki. Czy to nie jest piękna chwila? Kawałek dalej ktoś łowi ryby, a my przemierzamy okolicę na naszym pomarańczowym statku i obserwujemy.

Po 2 godzinach dobijamy do portu na Rincę. Rinca, Komodo, Padar należą do parku narodowego – Komodo National Park, który ma za zadanie chronić żyjące tylko tu Komodo dragons. Smoki z Komodo to po prostu wielkie i bardzo niebezpieczne jaszczury. Na wycieczkę po wyspie idziemy obowiązkowo z przewodnikiem, inaczej się nie da. Płacimy 50 000 INR za aparat fotograficzny, po 50 000 rupii za bilety, i kolejne 50 000 jakiegoś podatku. Spacerujemy 2 godziny, ale spotykamy niewiele smoków… Najwięcej siedzi we wiosce pod kuchnią. Czekają na jedzenie, chociaż miejscowi ich nigdy nie dokarmiają. Nasz przewodnik straszy nas na każdym kroku, a to opowiadając jakieś straszne historie, jak to po turyście zostały tylko okulary słoneczne, a to zwracając nam cały czas uwagę, żebyśmy się nie oddalały. Człapiemy lekko spięte przez wysuszony ląd, przeskakując co i rusz przez bawołową wielką kupę. Koryto rzeki jest puste, brakuje deszczu. Jest upalnie, więc smoki i inne zwierzęta siedzą w ukryciu. Tylko małpy wesoło spacerują w pobliżu, a na polanie pasie się wielki, dziki bawół. Najpewniej stanie się obiadem dla smoczej rodziny.

No i jest. W środku lasu – smoczyca! Siedzi i pilnuje jaj przed smoczym tatusiem, który te jaja chętnie by zjadł. Komodo to chyba jedyne stwory na świecie, które pożerają swoje dzieci zanim się urodzą. Zresztą, jak się urodzą to podobno też mogą stać się posiłkiem. Dlatego małe dzieci smoczątka przez kilka lat żyją raczej z dala od rodziców i ukrywają się na drzewach. Komodo są też kanibalami. Jak są bardzo głodne, albo jak któremuś się coś stanie to urządzają sobie ucztę. Zjadają wszystko oprócz pazurów. Nie ma tam, że jakaś kosteczka, chrząsteczka – wszystko jest pyszne. I wszystko jest lekko strawne. Ludzie też.

Czas wracać, bo przed nami Szanowni Państwo jeszcze trochę atrakcji! Na początek lunch na statku, a potem mała kąpiel. No i płyniemy. Kierunek – wioska rybacka. Mini wioska rybacka na mini wyspie. Kto czeka na pomoście? Gromadka dzieciaków! Są uradowane, że wpadliśmy. Cześć Wam! Pokażecie nam, jak żyjecie? Dzieciaków przybywa w sekundę. Łapią nas za ręce, zaczepiają, zagadują kilkoma angielskimi słówkami, które znają, proszą żeby robić i pokazywać im zdjęcia. Zabierają nas na wzgórze do szkoły. No nieźle. Rybacka osada składa się może z 25 blaszanych domków i szkoły, do której trzeba wspiąć się po wysokich schodach. Jest kilka sal, tablice i widoki przez okno, których nikt tu pewnie nie docenia… Dzieci trochę się popisują, grają w piłkę, pokazują angielskie podręczniki, krzyczą, skaczą, szaleją, ale nie opuszczają nas ani na sekundę. Są, jak z tych opowieści podróżników o dzieciach spotkanych w dalekich stronach. Kolorowe, uśmiechnięte, poruszające. Niestety już czas. Musimy płynąć. Pa pa dzieciaki! Może kiedyś jeszcze się spotkamy…

Co jeszcze chcielibyście zobaczyć w okolicy? Ja świat podwodny! Ten “nawodny” jest wspaniały, to już wiemy. Więc teraz przywdziewam kostium i maskę, i hop! Znowu opada mi kopara! To najpiękniejsze rybki, rozgwiazdy, koralowce jakie kiedykolwiek widziałam. Jak głupia krążę w okolicach łódki przez godzinę. Odmokły mi już stopy, ręce trochę pomarszczyły, ale nie mogę przestać się gapić. Ta jest pomarańczowa w niebieskie paski, a ta czarno żółta. Patrzcie na tę – wielka i tęczowa! A tamta to chyba Nemo? Sama nie wiem, ale podobna. Są duże i małe, długie i okrąglutkie, bardzo kolorowe i bardzo, bardzo kolorowe. Pływają samotnie i całymi ławicami. I ha też tak sobie pływam i pływam z nimi… I patrzę, i podziwiam. A co robi mama? Nie snorkluje, ale zbiera muszle w asyście kapitana! Ta to się umie ustawić. Muszle są cudne i nazbierali ich już całkiem sporo. Tylko, co my z nimi wszystkimi zrobimy? Mama zostanie chyba muszlowym przemytnikiem.

Dobijamy do naszych domków tuż przed zachodem słońca. Trochę jesteśmy tu uwięzione, bo do miasta można dotrzeć tylko łódką, ale wcale nam to nie przeszkadza. Jemy rybę, pijemy zimne piwko i jesteśmy bardzo szczęśliwe. Waecicu Eden Beach ma w sobie fajną atmosferę. Ośrodek prowadzi indonezyjsko – francuskie małżeństwo. Mieszkają w domku-willi na samym szczycie z 10 letnią córką i dwumiesięcznym synkiem, i doglądają cały czas interesu. To miejsce to nadal ostoja, co prawda wokół powstają nowe hotele, ale póki co na tej plaży nasz Eden jest jedyny. Do tego jesteśmy przed sezonem, więc mamy szansę poczuć się bardzo samotnie, odcięte zupełnie od rzeczywistości. Nie ma internetu. Prąd jest tylko 5 godzin w ciągu dnia, a do najbliższego sklepu trzeba się przeprawić przez wodę.

Nie tylko zachody słońca są tu piękne. Piękne są też poranki. Odpływ odsłania spory kawałek dna, a wysepki na horyzoncie poukrywane są pod leciutką, delikatną mgłą. W ramach porannego rozruchu idziemy na plaże za rogiem. To tzw. niebieska plaża, bo są tu niebieskie skały. Skaczemy z kamienia na kamień, żeby się tam przedostać. Jest łatwo, bo woda odsłoniła brzeg. Gorzej będzie z powrotem. Musimy uważać, żeby nie przegapić ostatniego momentu. Plaża jest urocza i oczywiście tylko nasza, z takimi widokami że uaaa. Jedyny problem to śmieci, które wyrzucane są na brzeg każdego ranka… Ech… W takich miejscach naprawdę łatwo sobie zdać sprawę z tego, jak bardzo zanieczyszczamy naszą planetę. To przerażające! Nie produkujcie ludzie za dużo śmieci! Nie wyrzucajcie ich byle gdzie! Krzyczę do Was z Flores! Zginiemy w odpadach, jak tak dalej pójdzie.
Chyba trochę się zasiedziałyśmy. Uzbierałyśmy nowe muszle, ułożyłyśmy napisy z kamyków, zrelaksowałyśmy się i teraz musimy się przedrzeć na drugą stronę, a woda podeszła już dosyć wysoko. Ściągamy klapki i przemieszczamy się ostrożnie w kierunku domowym. Powoli i ostrożnie przez nieco już zalany teren.

LABUAN BAJO

Mama ewidentnie zaczyna być znudzona. Pół dnia nic nierobienia jej wystarczy. Mi nie. Mogłabym leżeć na hamaku godzinami, ale w związku z tym że nie jestem sama ruszam swoją szanowną. Załatwiamy sobie podwózkę do miasta. Niestety nie jest to najtańsza wyprawa i to chyba główny minus Waecicu Eden Beach – jeśli chcesz się stąd ruszyć jesteś skazany na łódki i stawki właściciela. Ale płyniemy, co nam pozostało? W porcie wita nas nieziemnski smród. Ble! Targ rybny. To tu toczy się życie Labuan Bajo. Tłumy ludzi i tłumy zdechłych ryb. Takie markety zawsze mówią najwięcej o miejscu, to tu toczy się życie towarzyskie i każde inne.

Niestety smród nie pozwala nam zostać na dłużej i ruszamy na wycieczkę po pobliskich uliczkach. Po lewej dwa hotele, tutaj szkoła nurkowania i następna, i jeszcze jedna, po prawej kilka hoteli i agencji organizujących wszelkiego rodzaju wycieczki. Niby turystycznie, ale wszystko jest jakoś tak wplecione w otoczenie, że nadal czujesz naturalność tego miejsca. Na ulicach przeważają miejscowi i jest klimat, którego brakuje na Bali, klimat Indonezji, klimat Flores. Wszystko bardzo szybko się rozwija, więc to ostatnie chwile na łapanie tego miejsca. Pakujcie się więc i przybywajcie, jak najszybciej.

WYCIECZKA NA WODOSPADY

Flores jest sporą wyspą, która ma dużo do zaoferowania. Są wodospady, kolorowe jeziora, wielkie jaskinie i dość duże odległości do pokonania. Nam został jeszcze jeden dzień, więc dużo nie zobaczymy, ale to idealny czas na trochę dziką przygodę. Mamo, czy to Ci się podoba czy nie, jedziemy się wspinać na wodospad! Kierowca wywozi nas w głąb wyspy. Rozpościerające się widoki robią wrażenie. Wrażenie robi też droga, która z kilometra na kilometr robi się coraz węższa i bardziej dziurawa. “Możecie wysiąść, bo auto jest nieco za ciężkie?”, pyta kierowca. Że niby my jesteśmy za ciężkie przepraszam?! Bardzo śmieszne. Wspinamy się pod górkę, a nasze taksi ledwo podjeżdża. No dobra, zaczyna się robić ciekawie. Po drodze zgarniamy skrzata, czyli piętnastolatka który ma być naszym przewodnikiem i wreszcie jesteśmy we wsi na końcu świata, której nazwa brzmi podejrzanie znajomo – Warsawe. Idziemy z młodym przez wioskę. Z domku po prawej wyskakuje jeden podlotek, z domku po lewej drugi. Mamy obstawę nastolatków. Generalnie jesteśmy atrakcją i jedynymi turystkami w okolicy. Wszyscy nam machają, witają się z uśmiechem, a jak słyszą, że jesteśmy z Polski to od razu wspominają naszego papieża. Flores jest w większości chrześcijańskie. Nie brakuje tu kościołów i polskich misjonarzy. Jest zupełnie inne od Bali, czy od Jawy. Zupełnie. Dopiero teraz widzę, jak wielki wpływ na kulturę i sposób bycia ma religia. Wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Drepczemy w kierunku Cunca Rami Waterfalls. Szeroka droga przez wieś, potem przez las, a potem dżungla. Wilgotno, bo w nocy padało. Ścieżka coraz węższa. Górki coraz bardziej strome. No i klops. Przed nami rzeka. Nasi przewodnicy, przeskakują po kamyczkach, jak sarenki, a my stoimy i się gapimy. Mama przerażona. Ja też. Gdzie oni nas prowadzą? Czy na pewno do tych wodospadów, do których chcemy dojść? Musimy przeprawić się przez rwący strumyk. Oczywiście wpadam po kolana. Świetnie. Spidnie mojre. Teraz czas na mamę. Pierwszy kamyczek, duży krok, drugi kamyczek, skok i jest. Cała i sucha. Dalej nie jest łatwiej. Ściągamy sandały i idziemy brzegiem. Potem klika większych skałek. Mały pobiegł po deskę i buduje nam prowizoryczny mostek. Kawałek dalej następny i następny. Uff… Idziemy już chyba 2 godziny! Gdzie ten wodospad? Zaczyna mnie dopadać stan rezygnacji, aż tu nagle… Jesteśmy! Wodospad jest ukryty za skałami. Pod nami zatoczka, do której można skoczyć z 5 lub 10 metrów. Chłopaki ściągają spodnie i… Jezus! Będą skakać! Aaaaaa! Poleciał. Gnojek skoczył z 10 metrów! Za nim drugi. Przeżyli, ale ja pękam. Chciałabym zrobić coś szalonego, ale pękam. I pewnie będę żałować.

Nasz przewodnik pyta, czy chcemy się wspiąć na sam szczyt. Jasne, że chcemy. Jak doszłyśmy tu, to dojdziemy też na szczyt. Musimy iść na bosaka. Jest bardzo stromo i bardzo ślisko. I niebezpiecznie. Ale widok fajny! Tylko trzeba uważać, żeby nie zsunąć się ze skarpy. No i trzeba jakoś wrócić na dół, a w sekundę zaczyna padać. Potem lać. Mama zjeżdża kilka metrów w dół, na szczęście bez zagrożenia, tylko z małymi szkodami dla ubrań. W ciągu 5 minut jesteśmy przemoczeni do suchej nitki. Odwrót. Szybko ruszamy w stronę wioski, ale przed nami daleka droga. Poziom wody w rzece wzrasta, coraz trudniej przejść na drugą stronę. Leje, jak z cebra. Po szlaku płynie błotna rzeka. A my mokre, totalnie mokre. Ślizgamy się. Nie można tego uniknąć. Oby tylko nie skręcić nogi, bo tu utkniemy! Wreszcie. Jesteśmy. Wyszliśmy z dżungli. Stąd już tylko kawałek do wioski.

Przemoczone i bardzo głodne zostajemy zaproszone na ananasa do chatki miejscowego. Jest wyjątkowo podniecony naszą obecnością! Uwija się, jak mrówka. Robi sobie z nami zdjęcia. Serwuje swoje specjały. Jest uroczo, ale my musimy iść proszę Pana, wie Pan?Tylko, że znowu leje. Miejscowy Pan, ten uwijający się jak mrówka, organizuje w ekspresowym tempie parasole. Parasole, czyli liście bananowca. To najfajniejszy parasol, jaki miałam! Tylko nie najbardziej skuteczny… Przemoczone po raz drugi docieramy do samochodu i jedziemy. Auto ledwo daje radę. Droga jest w jeszcze gorszym stanie niż była, bo co kawałek przerywa ją strumyk rwącej deszczówki. Nie no, nie. Chyba tu utkniemy! Urwiemy koło, albo miskę olejową. To niemożliwe, żeby on przejechał przez tę wyrwę, żeby podjechał pod tę górę. Niemożliwe, a jednak… Na szczęście znowu się udało. Wreszcie dojeżdżamy do tej nieco lepszej, głównej trasy na wyspie. Starczy wrażeń na jeden dzień. Chcę już do naszego domku w raju!

I znowu docieramy na zachód słońca. Ostatni na Flores, bo jutro powrót na Bali. Jakie będę mieć wspomniena z Flores? Najlepsze! To były póki, co najpiękniejsze 4 dni mojej podróży. Niezwykłe krajobrazy, hotelik na odludziu, czysta woda, wspaniałe rafy i kolorowe rybki, miasteczko z klimatem i wieczorne rozmowy z mamą. Jedne z fajniejszych, jakie kiedykolwiek miałyśmy. O jej młodości, o perypetiach miłosnych jakie przeżywała, o tym że była niezłym ancymonkiem, jej brat zresztą też. O złamanym nosie, o tym jak jej koledzy pobili mojego tatę z zazdrości, o nie wracaniu do domu na noc. O mojej babci i jej rodzinie, która podczas wojny trafiła na Syberię, a potem się odnalazła. O tym, jak wyglądało życie nie tak dawno temu. Mogłybyśmy chyba tak siedzieć i gadać godzinami. Na szczęście będziemy miały jeszcze okazję. Teraz pora iść spać.

Kliknij i czytaj kolejną część relacji z podróży dookoła świata! 

Więcej o podróży dookoła świata znajdziesz tutaj.

Jeśli podobała Ci się ta opowieść – zostaw komentarz, albo przekaż dalej! Będzie mi bardzo miło. Dziękuję! Julia.

9 komentarzy

  • Karolina pisze:

    Cudowne zdjecia i przepiekny reportaz, Az sama wracam wspomnieniami na Flores. Zapraszam tez do siebie 🙂 http://www.dobradroga.blog pozdrawiam

  • Ewa Blanka pisze:

    Ależ się cieszę, że tu trafiłam! W październiku wybieram się na Bali….dzięki za inspirację i nowe pomysły:)

  • Flores jest w takim razie niesamowite 🙂 Bardzo fajna relacja, dobrze mi się ją czytało. Tak po prostu zwyczajnie. Zdjęcia też fajne. Uśmiechnąłem się nawet pod nosem czytając z jaką kartką – Miss Julia, oczekiwano na Was na lotnisku. Pozdrawiam

  • Ron pisze:

    Opis twojego pobytu na Flores przypomina mi moja wizyte w El Nido na wyspie Palawan (Filipiny). Podobne klimaty, krajobrazy i przyjaznie nastawieni do cudzoziemcow mieszkancy. Zakochalem sie w Filipinach (w Filipince tez) i postanowilem tam zamieszkac na stale. Krok po kroku realizuje swoj plan. Dzieki twojemu opisowi zainteresowalem sie Flores i mysle, ze kiedy pewnego dnia wybiore sie do Indonezji to wlasnie ta wyspa stanie sie jednym z celow mojej wizyty. Pozdrawiam serdecznie!

    • where is juli + sam pisze:

      Mnie na Filipinach jeszcze nie było, ale jeśli mówisz że są tam miejsca podobne chyba do Flores to chyba muszę wpisać Filipiny na listę. W końcy daleko z Australii nie mam!

  • tusia pisze:

    Miss Julia!
    Absolutna rewalacja to Flores!!!!
    Miejsce, opis, zdjęcia, dzieciaki, wioska, wodospad, wasze rozmowy z mamunią, wszystko!
    🙂
    love!

Leave a Reply