Skip to main content


© The Gospo’s

Wakacje w AustraliiWyprawy czytelników

WASZA AUSTRALIA: Wyprawa Łucji

By 12 czerwca, 20205 komentarzy
WASZA AUSTRALIA: Wyprawa Łucji
Łucji do wyjazdów nigdy nie trzeba było długo namawiać. Jak sama mówi „Może dlatego, że mam grupę krwi Rh B, a to podobno pierwotnie grupa krwi ludów koczowniczych.” Jeździ, lata, pływa. I pamięta, że nie tylko cel jest ważny, samo dotarcie do niego też jest przygodą. W podróż najczęściej zabiera dzieci – teraz już 23-letnią Julię i 13-letniego Emila. Tym razem jednak pojechała z nieznajomą…
O swoich wakacjach w Australii opowiada Łucja.

Przygody przed wylotem

Od jakiegoś czasu śledzę informacje o tanich lotach m.in. na stronie Fly4free. Pewnego jesiennego dnia zeszłego roku natrafiłam na lot Berlin – (Paryż – Kanton) – Sydney – Auckland – (Kanton – Paryż) – Berlin za 2,5 tys. złotych. Zawsze mi się marzyła wyprawa na Antypody, a tu taka okazja! Niewiele myśląc kupiłam dwa bilety, jeden dla siebie drugi dla Joli. Zrezygnowałam jedynie z proponowanego połączenia Sydney – Auckland. Radość ogromna! Wyjazd w moim ukochanym maju, na 45. urodziny! Lepszego prezentu nie mogłam sobie wyobrazić! Postanowiłam sobie, że solidnie się do tego wyjazdu przygotuję, zaplanuję w najdrobniejszych szczegółach, opracuję plany awaryjne tak, że nic mnie nie zaskoczy. Ale do maja jeszcze ponad pół roku… tymczasem pochłonęło mnie życie.

Około Bożego Narodzenia dotarły do mnie pierwsze sygnały, że Jola jednak zrezygnuje z wyjazdu ze względów zdrowotnych. Zaczęłam więc wśród znajomych wstępnie rozpytywać kto mógłby w zamian pojechać. Okazało się, że to wcale nie takie proste znaleźć kogoś, kto ma jednocześnie 3 tygodnie wolnego w maju, pieniądze i ochotę na taką eskapadę akurat ze mną. Wyjazd coraz bliżej a ja do końca nie wiedziałam z kim, i czy w ogóle z kimś pojadę. Moje postanowienie zaplanowania wyjazdu pozostało bez szans na realizację. Ostatecznie i definitywnie Jola zrezygnowała tuż przed Wielkanocą. Ponieważ wyczerpał mi się krąg znajomych, potencjalnych towarzyszy podróży, zaczęłam szukać kogokolwiek. Wyszłam z założenia, że przy takim dalekim wyjeździe w zupełnie nieznane miejsce lepiej jechać z drugą osobą chociażby ze względów bezpieczeństwa. Poza tym, jak mówi przysłowie, co dwie głowy to nie jedna.

Nieznajoma

Znalazłam portal Olneo, na którym zamieściłam ofertę i tak poznałam Kasię. Spotkałyśmy się raz, na mniej więcej trzy tygodnie przed wyjazdem, żeby wstępnie omówić plan podróży.

Pierwszym problemem była zmiana podróżnego. Oczywistym dla mnie było, że opcja zmiany nazwiska, którą wykupiłam przy zakupie biletu dotyczy ewentualnej zmiany pasażera. Niestety okazało się, że polega ona na zmianie do 3 liter w nazwisku w przypadku literówki. Na szczęście miałam też wykupione ubezpieczenie, które przewidywało opcję rezygnacji z lotu ze względów zdrowotnych. Tak więc zrezygnowałam z jednego biletu, a Kasia wyszukała inne połączenie do Sydney i z powrotem. Miała być tam dzień wcześniej i na mnie zaczekać.

Planowałam poruszanie się po Australii wynajętym autem. Na jakieś trzy tygodnie przed wyjazdem doczytałam się, że aby wypożyczyć tam samochód niezbędne jest międzynarodowe prawo jazdy. Generalnie jest to dokument, który uzyskuje się w ciągu 2-4 dni roboczych pod warunkiem, że wszystkie dane w podstawowym dokumencie są aktualne. Niestety w moim przypadku było inaczej. Musiałam wpierw zaktualizować prawo jazdy, a to trwa… miesiąc. Jęknęłam, jak się o tym dowiedziałam, miałam przecież tyle czasu od jesieni żeby to załatwić. Szczęśliwie dla mnie przemiła pani w wydziale komunikacji tak to zorganizowała, że 2 maja odebrałam oba dokumenty.

Kasia wylatywała z Warszawy 5 maja. Zadzwoniła do mnie tego dnia z lotniska, zdenerwowana, bo nie wpuszczono jej na pokład samolotu. Okazało się, że przy wypełnianiu wizy australijskiej pomyliła się w numerze swojego paszportu. Próby poprawienia wizy nie udały się, gdyż pech chciał, że na stronie internetowej australijskiej służby imigracyjnej była w tym czasie parogodzinna przerwa techniczna. Kasia nie poleciała tym połączeniem. Znalazłyśmy jeszcze lot z Londynu przez Kuala Lumpur, z którego skorzystała.

No to w drogę

Ja pojechałam samochodem do Szczecina, stamtąd już autobusem do Berlina. Spakowałam się w jeden duży plecak. Drugi, mniejszy był moim podręcznym bagażem. Pierwszy lot był do Paryża. Tu miałam trzy drobne incydenty. Po pierwsze zapomniałam zabrać z pokładu samolotu kurtkę – zorientowałam się jeszcze w rękawie i po nią wróciłam. Po drugie pomyliłam godzinę zapokładowania z godziną odlotu, co kosztowało mnie parę chwil nerwów, bo nie mogłam odnaleźć na tablicy swojego kolejnego lotu. Po trzecie o mały włos a utopiłabym telefon w toalecie. W tym momencie pożałowałam, że nie wzięłam drugiej, zapasowej komórki.

Po około 4 godzinach oczekiwania na lotnisku Charlesa de Gaulle’a miałam kolejne połączenie. Lot do Kantonu trwał 11 i pół godziny. Niestety darmowe WiFi na lotnisku w Kantonie jest tylko w teorii dostępne. Żeby z niego skorzystać trzeba się zweryfikować i w tym celu odebrać jakiś zestaw, którego nigdzie nie ma. Na szczęście następny lot za 2,5 godziny, a biorąc pod uwagę skrupulatne kontrole przeprowadzane na każdym kroku przez Chińczyków, nie było zbyt dużo wolnego czasu. Tym razem 9 godzin 15 minut w samolocie.

Przed lądowaniem w Sydney należało wypełnić kartę pasażera, czyli dość szczegółową informację dotyczącą personaliów, charakteru i celu podróży, łącznie z adresem pod którym się będzie przebywać, i tego co się ze sobą wwozi na teren Australii. Z ważniejszych rzeczy poza oczywistymi narkotykami czy bronią są zakazane świeże owoce, warzywa, mięso i nabiał. Zauważyłam jednak, że kontroli celnej poddawani byli głównie podróżni z Chin i Indonezji, natomiast Europejczycy przechodzili bez sprawdzania.

Cześć Sydney!

Po odebraniu bagażu udałam się do punktu Vodafone po australijską kartę sim (25 dolarów). Później się okazało, że to chyba nie był najszczęśliwszy wybór. Jeszcze na tę trasę, którą zrobiłyśmy (wschodnie wybrzeże) mogła być, ale wg opinii Australijczyków na wyprawę w głąb lądu zupełnie się nie nadaje. Spotkałyśmy się z Kasią, której samolot lądował 10 minut przed moim i zaczęłyśmy szukać miejsca na nocleg. Zdecydowałyśmy się na Hotel Westend (hostel) przy 412 Pitt Street. Bardzo dogodna lokalizacja, bezpośredni dojazd pociągiem z lotniska (20 dolarów). Niestety standard lokum nie najwyższych lotów, a czystość pokoju pozostawiała wiele do życzenia.

Na pobyt w Sydney planowałyśmy przeznaczyć dwa dni. Pierwszego dnia spacerowałyśmy po śródmieściu. Przechodząc w okolicy Hyde Parku zagadnęła nas dziewczyna z salonu Toni&Guy proponując darmowe mycie i czesanie włosów. Bardzo miły początek australijskiej przygody. Oczywiście skorzystałyśmy. Następnie zajrzałyśmy do Queen Victoria Building, rzuciłyśmy okiem na Sydney Tower Eye, weszłyśmy do Katedry św. Marii, widziałyśmy Hyde Park Barracks, The Mint, Il Porcelino. Trochę zmęczone odpoczęłyśmy w Królewskim Ogrodzie Botanicznym. Oczywiście poszłyśmy w okolice Opery i Sydney Harbour Bridge. Na nocleg wybrałyśmy The Villege Bondi Beach w bezpośrednim sąsiedztwie słynnej plaży Bondi. Dostałyśmy się tam promem, który kursuje w ramach miejskiej komunikacji. Uczciłyśmy pierwszy dzień w Australii lokalnym piwem w niewielkiej knajpce przy plaży (9 dolarów za 0,3 litra). W sumie przeszłyśmy tego dnia ok. 19 km. W Sydney bardzo dużo się remontuje i buduje. Bardzo ciekawie wkomponowane są nowe wieżowce między starymi, pochodzącymi z lat 20. i 30. ubiegłego wieku.

Drugi dzień przeznaczyłyśmy na błogie nicnierobienie na plaży. Ze względu na porę roku, nie było zbyt wielu chętnych do plażowania, natomiast w wodzie roiło się od surferów.

Jeśli chodzi o pogodę to od samego początku majowy termin wydał się najbardziej dla mnie odpowiedni. Źle znoszę wysokie temperatury, więc nie szukam upalnych miejsc. W maju na południu Australii temperatura w dzień wahała się od 10 do 20 stopni Celsjusza, im dalej na północ tym było cieplej. Na początku wyjazdu zdarzały się dość chłodne noce. Tego wieczora zrobiłam rezerwację samochodu z odbiorem następnego dnia o 11.00 z lotniska. Chciałam skorzystać z oferty relokacji auta z Sydney do Cairns. Dystans 2 500 km do przejechania w 6 dni w sumie za 6 dolarów plus ewentualne ubezpieczenie.

Rano wyruszyłyśmy na lotnisko, mimo że nie dostałam potwierdzenia z firmy oferującej relokacje, że moja oferta została przyjęta. Mieli na to 24 godziny. W trakcie wypełniania formularza rezerwacji była informacja, że po podaniu numeru swojego telefonu, w celu uwiarygodnienia się, oferta jest szybciej rozpatrywana. Wpisałam tam numer mojego australijskiego telefonu, jednakże nie otrzymałam smsa z hasłem, które należało wpisać do formularza. Później się okazało, że źle odczytałam numer telefonu ręcznie zapisany przez sprzedawcę na kartoniku od karty sim. Tak więc nie udało się nam tego dnia wynająć auta. W związku z tym zwiedzałyśmy Sydney z okien autobusu, którym dojechałyśmy do Rose Bay, tam wsiadłyśmy na prom i popłynęłyśmy do Manly, miejsca naszego kolejnego noclegu.

W hostelu mała konsternacja. Mimo, że byłyśmy przed 19.00 w recepcji nie było nikogo. Podany telefon też nie odpowiadał, a nikt ze spotkanych mieszkańców hostelu nie wiedział gdzie jest obsługa. Zdenerwowana Kasia połączyła się z serwisem booking.com. Ustaliliśmy, że jeżeli w ciągu pół godziny nikt z hostelu się nie odezwie booking.com znajdzie nam inny nocleg w okolicy, a ewentualną różnicę w cenie pokryje hostel, w którym miałyśmy nocować. Nie było jednak takiej potrzeby, gdyż niebawem dostałyśmy informację, który pokój jest dla nas przygotowany. Rano się okazało, że manager hostelu miał nagłą osobistą sprawę i dlatego nie było go na miejscu.

Góry Błękitne

Wczesnym rankiem ponownie wyruszyłyśmy na lotnisko po auto. Tym razem miałam już potwierdzenie i bez problemu około godziny 9.00 odebrałam samochód – Kia Rio. Mimo, że prowadziłam już auto z automatyczną skrzynią biegów, kierownicą po prawej stronie i w ruchu lewostronnym, zawsze to jednak jest stresujące, szczególnie na początku, na dodatek w mieście. Do samego końca zdarzało mi się pomylić wycieraczki z kierunkowskazami (drążki są odwrotnie niż w autach z kierownicą po lewej stronie). Na początek wyruszyłyśmy na zachód w stronę odległych o ok. 100 km od Sydney Blue Mountains, które swą nazwę zawdzięczają, unoszącym się ponad lasem oparom olejków eukaliptusowych.

W górach poszłyśmy do znajdującego się nieopodal drogi wodospadu, podziwiałyśmy Trzy Siostry i bezkresny lasy. Niezapomniane wrażenie pozostawia widok paproci drzewiastych, specyficzny mikroklimat lasu i stada oryginalnych ptaków. Cała otaczająca przyroda jest dla Europejczyka egzotyczna. Późnym popołudniem dotarłyśmy jeszcze do kompleksu jaskiń Jenolan i zdążyłyśmy na ostatnie wejście do jaskini Imperial. A tam kolejne piękne widoki, bo mimo że widziałam już niejedną jaskinię, formacje, jakie potrafi stworzyć natura, są zawsze fascynujące i niepowtarzalne. Dodatkowy efekt uzyskuje się odpowiednio ustawionym oświetleniem.

Kolejny nocleg zamówiłyśmy w motelu w Gilgandrze, tak więc miałyśmy do pokonania około 350 km. Wyruszyłyśmy tuż przed 18.00. Było już ciemno, bo słońce zachodzi o tej porze roku ok. 17.30. Od razu spotkałyśmy grupy kangurów stojących przy drodze lub wolno przechodzących przez jezdnię. Trzeba było bardzo uważać, bo często można je było zauważyć dopiero w ostatniej chwili. Zresztą bardzo dużo potrąconych sztuk leżało na i przy drodze. Później mąż Rose, u której nocowałyśmy powiedział, że trzeba uważać głównie o zmierzchu i o świcie, a ewentualna próba wyhamowania lub ominięcia zwierzęcia może być tragiczniejsza w skutkach niż jego potrącenie.

Podczas rezerwacji noclegu doczytałyśmy, że recepcja czynna jest tylko do 23.00, a GPS pokazywał, że dotrzemy na miejsce po północy. Zadzwoniłyśmy więc wcześniej potwierdzając nasz późny przyjazd. Zostawiono nam klucze przypięte do drzwi recepcji, więc bez problemu dostałyśmy się do pokoju. Zanim jednak tam dotarłyśmy miałam chwilę zwątpienia. Na jakieś 150 kilometrów przed Gilgandrą GPS poprowadził mnie nieutwardzoną drogą, którą nie dało się szybciej jechać niż 20-30 km/h. Było już ciemno, wokół żadnych śladów cywilizacji, żadnych innych aut, zasięgu w telefonie brak… poczułam się trochę nieswojo. Na szczęście po niecałych 10 kilometrach takiej jazdy wróciłyśmy na asfaltową, oznakowaną drogę.

Generalnie drogi we wschodniej części Australii są dobre. Można jechać z prędkością ok. 100 km/h, miejscami maksymalnie dozwolona jest prędkość 110 km/ha. Szybciej i tak lepiej nie jechać, bo zdarzają się miejsca z gorszą nawierzchnią. Ruch na drogach raczej nieduży, dopiero przy dojeździe do większych aglomeracji wzrasta. Po drodze jest też stosunkowo niewiele miejscowości, co sprawia, że trzeba pilnować poziomu paliwa, żeby nie stanąć z pustym bakiem.

W drogę na północ

Około 9.00 rano wyruszyłyśmy w dalszą podróż. Pierwszą atrakcją był przejazd trasą turystyczną przez Warrumbungle National Park – 70 km malowniczej drogi przez góry. Do tej pory można zobaczyć ślady wielkiego pożaru z 2013 r., który dotknął ok. 80% powierzchni parku. Następnie pojechałyśmy do oddalonego o 25 km od Narrabri Australia Telescope Compact Arrey (ATCA) – jednego z najbardziej zaawansowanych technologicznie na świecie radioteleskopu składającego się z zespołu sześciu anten o średnicy 22 metrów każda, które odbierają fale radiowe z kosmosu. Niestety w czasie naszej wizyty w ATCA dyski były dość oddalone od punktu dostępnego dla zwiedzających, tym niemniej robiły wrażenie.

Tego dnia miałyśmy do pokonania najdłuższy odcinek – ok. 850 km. Celem był nocleg w Brisbane. Około 17.00 zatrzymałyśmy się żeby zjeść przygotowane na drogę kanapki. Czyżby 13-ty był pechowy? Podczas jedzenia pękł mi ząb. Ból okropny, a przede mną jeszcze ponad 400 km za kierownicą. Wzięłam tabletki przeciwbólowe i ruszyłyśmy w drogę.

Koale w Brisbane

Do Brisbane wjeżdżałyśmy od strony Toowoomba. Żałuję, że dotarłyśmy tam po ciemku, bo zdaje się, że wyjazd z Toowoomba drogą A2 jest bardzo malowniczy. Wyobrażam sobie, że otwiera się tam piękny widok na znajdujący się w dole Redwood Park. Do Brisbane dotarłyśmy ok. 22.00. Znów recepcja zamknięta, ale udało nam się dodzwonić do kogoś z obsługi i faktycznie niedługo pojawił się chłopak, który nas wpuścił. Mimo bólu zęba wybrałam się jeszcze na wieczorny spacer na pobliski Story Brigde, popatrzeć na oświetlone nocą City.

Szczęśliwie kolejny dzień to poniedziałek, więc z samego rana udałam się do najbliższego gabinetu stomatologicznego. Sama droga była ciekawa, bo trzeba było przepłynąć na drugą stronę rzeki Brisbane, niewielkim promem. Ponieważ w pierwszym gabinecie musiałabym czekać ponad dwie godziny na wizytę, poszłam do kolejnego, w którym „z marszu” zostałam przyjęta. Przemiły pan doktor usunął mi ruszającą się część zęba, resztę zabezpieczył tak bym bez bólu mogła dokończyć podróż i wrócić do Polski, a przy okazji nie poszła z torbami (koszt 125 dolarów). Mam nadzieję, że uda mi się odzyskać te pieniądze z ubezpieczenia.

Będąc w Brisbane udałyśmy się do Lone Pine Koala Sanctuary – azylu dla koali, a przy okazji mini ogrodu zoologicznego z rodzimymi gatunkami. Dużym zaskoczeniem był widok nietoperzy wielkości kurczaków i oryginalnego dziobaka czy wombata. Oczywiście najwięcej uwagi poświęciłyśmy koalom, wysłuchałyśmy bardzo interesującej prelekcji na ich temat i obfotografowałyśmy je ze wszystkich stron. Poza tym można tam zobaczyć pokaz psów pasterskich i ptaków drapieżnych, a także wejść do zagrody z kangurami.

Hervey Bay

Po południu wyruszyłyśmy w dalszą drogę w stronę Hervey Bay, gdzie zaplanowałyśmy kolejny nocleg. Po drodze zatrzymałyśmy się w punkcie widokowym Wilde Horse Mountain, z którego podziwiałyśmy zachód słońca nad Glasshouse Mountains. Na miejsce dojechałyśmy ok. 20.00. Tę noc spędzałyśmy w prywatnym domu, u przemiłej Rose.

Następny dzień rozpoczęłyśmy od spaceru po Urangan Pier – historycznym molo wybudowanym w latach 1913 – 1917, którego początkowa długość wynosiła 1107 m. Dziś molo ma długość 868 m i jest popularnym miejscem dla wędkarzy, dla których wyposażono je w specjalną infrastrukturę tj. stoły z bieżącą wodą do sprawiania ryb. Na barierkach zauważyłam tabliczki poświęcone zmarłym.

W drodze do Yeppoon, które było naszym celem, zatrzymałyśmy się w Flying High Bird Sanctuary w Apple Tree Creek. Jest to największa w Australii woliera z wolno latającymi ptakami, których jest ponad 2000. Chodziłyśmy wytyczonymi alejkami a kolorowe papugi latały tuż obok nas. Kupiłyśmy specjalną karmę dla nich dzięki czemu niektóre siadały nam na ramionach i rękach wybierając co lepsze orzechy i ziarna. Jest tam również zagroda z kangurami i strusiami. Miejsce warte odwiedzenia, a prowadzący je ludzie bardzo mili.

Rum w Bundaberg i Kapitan Cook

Następnie pojechałyśmy do Bundaberg, żeby zobaczyć wytwórnię słynnego rumu. Do tej pory jechałyśmy głównie przez tereny porośnięte buszem. Teraz zaczęły się pola uprawne – ciągnące się po horyzont plantacje trzciny cukrowej, z której produkowany jest rum. Jadąc nie da się nie zauważyć imponującej infrastruktury związanej z tym przemysłem. Tory kolejki wąskotorowej obsługującej plantacje w czasie zbiorów ciągną się kilometrami. Ziemia ma tu kolor ceglasto-czerwony.

Z Bundabergu udałyśmy się do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Początek nowego życia dla osadników z Europy i koniec dotychczasowego porządku dla rdzennej ludności tego najmniejszego kontynentu. Miasto Seventeen Seventy. To tu w maju 1770 roku po raz drugi wylądował angielski żeglarz, kartograf, astronom i odkrywca James Cook ze swoją załogą. Wkrótce po odkrywczych badaniach Jamesa Cooka rząd brytyjski podjął decyzję o zasiedleniu nowo odkrytego kontynentu. Już w 1788 r. przybyli do Port Jackson (dziś Sydney) pierwsi skazańcy brytyjscy, którzy w ramach kolonii karnej zagospodarowywali wschodnie wybrzeże Australii.

Tym razem nocowałyśmy u Grety. Ponieważ dotarłyśmy do Yeppoon już po ciemku dopiero rano zobaczyłyśmy w jak fantastycznym miejscu spędziłyśmy noc. Mieszkanie Grety znajduje się w budynku usytuowanym na wzgórzu tuż nad brzegiem Keppel Bay. Poranna kawa wypita na tarasie z widokiem na Pacyfik – bezcenna. Okazało się, że przy odrobinie szczęścia możemy zobaczyć wieloryby, które w tym roku pojawiły się wyjątkowo wcześnie. Właśnie poprzedniego dnia zaobserwowano pierwsze sztuki.

Pozwoliłyśmy sobie na krótki spacer po centrum miasta. Bardzo nam się spodobał wybudowany niedawno zespół basenów miejskich i towarzysząca mu infrastruktura zachęcająca całe rodziny do czynnego wypoczynku. Wszystko ogólnie dostępne i bezpłatne. Greta podpowiedziała nam, żebyśmy w drodze do Airlie Beach pojechały do Capricorn Caves. Po przyjeździe okazało się, że spóźniłyśmy się 15 minut na wejście do jaskini. Ponieważ następna grupa miała być dopiero za 45 minut i samo zwiedzanie to kolejna godzina, zrezygnowałyśmy z tej atrakcji.

Jednak w sklepiku z pamiątkami wypatrzyłam Thunder Eggs czyli „jaja grzmotu”. Są to święte kamienie aborygenów występujące m.in. w Australii, które można znaleźć w żyłach wulkanicznych. Zbudowane są z agatu i lubriollitu, a miejsca sklejenia to żyły kwarcu lub opalu. Podobno Aborygeni  używali ich jako amuletów spełniających życzenia oraz podczas rytuału komunikowania się z przodkami. Kupiłam jedno takie jajo na pamiątkę dla mojej mamy.

Droga tego dnia była mało ciekawa. Teren niezbyt urozmaicony pokryty buszem, pastwiskami, na których pasły się stada bydła lub polami trzciny cukrowej. Położone niedaleko Yeppoon – Rockhampton – jest stolicą australijskiej wołowiny.

Airlie Beach i droga do Cairns

Do Airlie Beach dojechałyśmy ok. 17.00. Kaśka wynalazła jakąś knajpę, w której spróbowałyśmy miejscowych specjałów. Przygotowany specjalnie dla turystów zestaw składał się z kiełbasy z emu, steka z krokodyla, steka z kangura i pulpetów z wołowiny. Najmniej przypadł mi do gustu smak mięsa krokodyla, kiełbasa z emu dzięki podanym sosom dużo zyskała. Natomiast bardzo smakował mi kangur i wołowina, do tego genialne frytki i świeże warzywa (29 dolarów).

Tym razem noc spędziłyśmy w hostelu, nieopodal którego znajdował się jeden z nielicznych sklepów monopolowych. Niespotykany u nas jest sposób jego organizacji. W Australii bowiem niektóre sklepy z alkoholem działają na zasadzie Drive Thru, gdzie zaopatrzenie można zrobić bez wychodzenia z auta. Generalnie alkohol jest bardzo drogi. Jedyną polską marką jaką zauważyłam była wódka Belvedere – 0,7 litra za 66 dolarów.

W czwartek  trochę się cofnęłyśmy, by podjechać do Cedar Creek Falls, kolejnego miejsca, które nam zarekomendowała Greta. Jest tam bardzo urokliwie, jednak o tej porze roku w wodospadach jest niewiele wody. Plusem za to są przejezdne drogi. W ciągu naszej trasy nieraz widywałyśmy tablice informujące o przejezdności nawet głównych dróg, które w okresie wzmożonych opadów mogą być zalane. Przy wielu drogach są umieszczone wodowskazy.

W drodze do Cairns zatrzymywałyśmy się w punkcie widokowym Mount Inkerman.

Przejeżdżając przez jakąś miejscowość zwróciłam uwagę na cmentarz. Nie był w ogóle ogrodzony i można było z drogi zobaczyć jak wygląda. Składał się z dwóch części, jedna to typowo anglosaska nekropolia z równo przystrzyżoną trawą i niewielkimi tablicami. Druga wyglądała bardzo znajomo, z nagrobkami takimi jak w Polsce. Jednakże między nimi znajdowały się większe grobowce z czerwonej cegły. Były to czasem nawet dość duże budowle z przeszklonymi drzwiami i oknami.

Zatrzymałyśmy się na chwilę przy Alligator Creek, rzuciłyśmy okiem na ocean przy ujściu Althaus Creek, wjechałyśmy do Paluma Range National Park i Little Cristal Creek Park. Połączenie wody, gór, skał i zieleni nigdy mi się nie znudzi. Można napawać się takimi widokami całymi godzinami. Tymczasem zrobiło się ciemno a trzeba było jechać dalej. Jakieś 70 km przed Cairns zatrzymał mnie patrol policji. Trochę stresująca sytuacja, ale okazało się, że to rutynowa kontrola trzeźwości. Pobadaniu alkomatem, ruszyłyśmy w dalszą drogę.

Tym razem nocowałyśmy u Mary, przemiłej i niezwykle wyrozumiałej 😉 nauczycielki języka angielskiego. Jak tylko się dowiedziała, że na drugi dzień rano mam oddać samochód, zaproponowała bym umyła go u niej na podjeździe zamiast płacić za myjnię.

Wczesnym rankiem pojechałyśmy odprowadzić auto na lotnisko. Bagaże zostawiłyśmy u Mary choć jeszcze nie podjęłyśmy decyzji czy zostaniemy u niej na kolejną noc. Po oddaniu samochodu pojechałyśmy Uberem do centrum (30 dolarów).

Wycieczka na Wielką Rafę Koralową

Będąc w Cairns chciałyśmy popłynąć na Wielką Rafę Koralową. Poszłyśmy więc do pierwszego lepszego biura turystycznego zorientować się w ofercie. Wypraw na rafę jest bez liku, tańsze, droższe, bliższe, dalsze, głównie całodniowe, ale też można popłynąć na pół dnia. Ostatecznie zdecydowałyśmy się na całodniowy rejs następnego dnia. Później jednak trafiłyśmy do Backpackers World Travel, gdzie sympatyczna Dominika (Polka) zaproponowała nam lepszy rejs, bo tańszy (ok. 170 dolarów) i w dalsze rejony, gdzie woda jest bardziej przejrzysta. Bliżej brzegu, na skutek ocieplania się, woda jest podobno jak mleko i widoczność jest mocno ograniczona.

Tego dnia też zdecydowałyśmy o przelocie do Auckland popołudniu w niedzielę  liniami Qantas z międzylądowaniem w Melbourne. Takie połączenie rozwiązywało poniekąd problem jednego noclegu z niedzieli na poniedziałek. Koszt 400 dolarów. Z tego co się zorientowałyśmy była to dobra cena, biorąc pod uwagę kupno biletu niemalże z dnia na dzień oraz bagaż rejestrowany w cenie.

Tymczasem poszłyśmy na spacer po Cairns. Trafiłyśmy na miejski bazar pełen bardziej lub mniej egzotycznych owoców, warzyw, przypraw, kwiatów, no i oczywiście australijskich pamiątek. Obowiązkowo zaopatrzyłam się w bumerang dla syna i koszulkę z kangurem dla męża. Córka zbiera dzwoneczki z odwiedzanych przez nas krajów, więc znalazłam też odpowiedni dla niej prezent. Na noc wróciłyśmy spacerem do Mary, u której miałyśmy spędzić jeszcze dwie noce.

Dzień moich urodzin zapowiadał się fantastycznie. Wstałyśmy wcześnie, żeby dotrzeć na przystań przed 8.00. Nasza droga wiodła promenadą wzdłuż brzegu. Akurat o 7.00 startował tam miejski bieg rodzinny. Biegli duzi i mali, starsi i młodsi, rodzice pchali wózki z dziećmi. Jedni robili większe okrążenie, inni mniejsze, wszyscy się cieszyli i świetnie bawili.

Do mariny dotarłyśmy na czas i punktualnie o 8.00 wypłynęliśmy nowoczesnym katamaranem na Morze Koralowe. Gdy wypływaliśmy na niebie ukazała się piękna tęcza. W drodze na rafę mieliśmy szkolenie z bezpieczeństwa i zasad pływania na rafie. Ponieważ dałam się namówić na nurkowanie z aqualungiem odbyłam też krótkie teoretyczne szkolenie z tego zakresu. Koszt półgodzinnego nurkowania to 70 dolarów, jednak jeżeli ktoś po 10 minutach zrezygnowałby, nie musiał nic płacić. Ponieważ mam wadę wzroku za 10 dolarów wypożyczyłam maskę ze szkłami korekcyjnymi. Gdy zatrzymaliśmy się przy rafie, ubrani w kombinezony i uzbrojeni w sprzęt weszliśmy do wody.

To był mój pierwszy raz i nie czułam się komfortowo. Woda falowała co sprawiało, że przy zanurzaniu ogarniał mnie strach. Nie byłam w stanie głęboko oddychać i zdecydowałam się na wyjście z wody. Weszłam powtórnie już tylko z maską i rurką. Różnica była kolosalna. Bez żadnego problemu pływałam wśród rafy i podziwiałam to bogactwo gatunków, kształtów i kolorów. Natura tworzy niewyobrażalne cuda. Snorkeling był w cenie rejsu. W moim przypadku próba nurkowania z butlą nie miała najmniejszego sensu, ale trzeba było spróbować żeby się o tym przekonać.

W ramach biletu był też lunch, w trakcie którego popłynęliśmy w drugie miejsce. I znów wspaniałe podwodne widoki i pływanie wśród egzotycznych ryb i innych stworzeń. Niewyobrażalna różnorodność koralowców, a przy tym woda cudnie turkusowa, przezroczysta i całkiem ciepła. W pewnym momencie zauważyłam ogromnego żółwia morskiego. Płynął dostojnie machając co jakiś czas płetwami. To niesamowite uczucie móc płynąć obok w jego naturalnym środowisku.

Ponieważ podczas zaokrętowania obsługa zorientowała się, że mam tego dnia urodziny, w ramach prezentu prawie całą drogę powrotną mogłam sterować, co sprawiło mi wielką frajdę.

Do portu wróciliśmy ok. 17.00. W drodze do Mary kupiłam sernik z owocami i wino na urodzinowe „przyjęcie”. Choć z dala od bliskich to urodziny miałam nadzwyczajne.

Krótki wypad do Nowej Zelandii

Następnego dnia przed odlotem do Melbourne poszłyśmy jeszcze na spacer do pobliskiego ogrodu botanicznego, w którym zgromadzono tysiące egzotycznych gatunków roślin. Ponieważ była to niedziela w parku było całe mnóstwo imprez rodzinnych. Gry, zabawy, przedstawienia dla starszych i młodszych. Wszędzie wokół było kolorowo, wesoło i gwarnie.

O 14.00 Mary zawiozła nas na lotnisko. Przelot do Melbourne trwał 3,5 godziny, niedługo miałyśmy kolejny lot do Auckland, w którym wylądowałyśmy o 4.15 rano. Przy odbiorze bagażu okazało się, że mój plecak został rozdarty. Na szczęście nic z niego nie wypadło. Zgłosiłam obsłudze ten fakt i dostałam kwit na naprawę plecaka w jakimś punkcie w mieście. Było jeszcze bardzo wcześnie i musiałyśmy poczekać do 8.00, bo dopiero o tej godzinie otwierano wypożyczalnię samochodów, z której chciałyśmy skorzystać. Lucky Rentals oferuje wysłużone auta, ale sprawne i w atrakcyjnej cenie, która zależy od wielkości zastawu, im wyższy tym cena wynajmu niższa.

Wai-O-Tapu

Pierwsze miejsce, do którego się udałyśmy to punkt naprawy toreb, gdzie zostawiłam mój plecak i przepakowałam się do walizki, którą dostałam na czas naprawy. Mogłyśmy już zacząć eksplorację Nowej Zelandii. Niestety mało czasu nam na to zostało. Najpierw udałyśmy się do Wai-O-Tapu. Pogoda była deszczowa, ale miałyśmy dużo szczęścia. Dokładnie na 1,5 godziny, które spędziłyśmy w parku gorących źródeł przestało padać i wyszło piękne słońce. Mogłyśmy więc podziwiać największą geotermalną atrakcję Nowej Zelandii w pełnej krasie.

Wyspa Północna, bo tylko jej fragment udało nam się zobaczyć, jest urocza. Całą drogę jedzie się wśród bajkowych widoków, niesamowitego ukształtowania terenu pokrytego trawą o niespotykanym, intensywnym zielonym kolorze. Oczywiście do tego stada krów pasących się na wzgórzach – rewelacja.

Nocowałyśmy w hostelu w Rotorua. We wtorek skończyłyśmy zwiedzanie Wai-O-Tapu pokazem erupcji gejzeru Lady Knox aktywowanego mydłem karbolowym raz na dobę o 10.15. W drodze nad Jezioro Taupo obejrzałyśmy księżycowe kratery (Craters of the Moon) i wodospad Huka (Huka Falls). Na nocleg wybrałyśmy dom Rity w Tairua, do której jak zwykle dotarłyśmy po zmroku.

Ostatni mój dzień na Nowej Zelandii przywitał mnie fantastycznym widokiem z okna. Dom był usytuowany na zboczu wzgórza Paku, z którego widziałam zatokę i dalekie wzgórza na horyzoncie. Od razu wspięłyśmy się na sam szczyt Mount Paku, skąd widok był jeszcze lepszy, a że pogoda znów była deszczowo-słoneczna, na niebie pojawiła się intensywna tęcza. Opis może wydawać się kiczowaty, ale na miejscu wcale tak to nie wyglądało.

 

Tego dnia planowałyśmy pojechać na gorącą plażę (Hot Water Beach), na której po wykopaniu dołka o głębokości 40-70 cm zbiera się gorąca woda, którą można się nawet poparzyć. Jednak nie sprawdzałyśmy tego. Następnie udałyśmy się do Cathedral Cove. Aby się tam dostać trzeba przejść ok. 45 minut ścieżką z parkingu. To była ostatnia atrakcja, którą zobaczyłyśmy. Musiałyśmy wracać do Auckland, żeby przed 17.00 odebrać mój plecak, a przed 19.00 oddać auto. Samolot do Kantonu miałam o 22.00. Kasia zostawała w Auckland jeszcze kilka dni.

W drogę powrotną

Do Kantonu dotarłam o 6.00 rano. Kolejny lot do Paryża miałam dopiero dwadzieścia minut po północy. Ponieważ leciałam chińskimi liniami China Southern miałam zapewniony hotel na czas oczekiwania na kolejne połączenie. W związku z czym wyrobiłam sobie bezpłatną 24-godzinną wizę tranzytową i wybrałam hotel najbliżej metra. Pojechałam na parę godzin do miasta, ale generalnie nic ciekawego tam nie ma.

Całkiem przypadkiem natknęłam się na piękny budynek, wybudowany w 1906 r., a zaprojektowany przez Arthura Williama Purnella – australijskiego architekta. Mieści się w nim muzeum poświęcone generałowi SUN Yat-senowi, uznawanemu za twórcę nowoczesnych i demokratycznych Chin. Trafiłam jeszcze na bazar i uliczkę z ciekawymi rzeźbami. Pobyt w mieście był bardzo męczący. Wysoka temperatura i duża wilgotność powietrza spowodowały, że szybciej niż początkowo zamierzałam wróciłam do hotelu. Zdążyłam jeszcze się odświeżyć i trochę wypocząć przed kolejnym etapem podróży.

Lot do Paryża trwał ponad 12 godzin. W stolicy Francji krótki postój i następny lot do Berlina. Dalej już bez przygód dotarłam autobusem do Szczecina.

Jak było?

Nie wiem, może komuś nie odpowiada taki sposób podróżowania, z wieloma niewiadomymi, planowany na bieżąco, chwilami bardzo męczący, ale też z momentami błogiego lenistwa. Ja jednak jestem bardzo zadowolona z tej wyprawy. Dodatkowo wydaje mi się, że cenowo też w ostatecznym rozrachunku wyszło całkiem nieźle. Sprawdziłam ofertę jednego z biur podróży, które oferuje wyjazdy do Australii i Nowej Zelandii o zbliżonej długości, podobnej trasie (zamiast przejazdu wzdłuż wybrzeża z Sydney do Cairns jest przelot do Alice Springs) a w Nowej Zelandii zwiedzanie Hobbitonu, z którego z premedytacją zrezygnowałyśmy.

W zależności od pory roku cena waha się do 17 do 23 tysięcy złotych, przy czym w cenie są tylko śniadania, a wszelkie atrakcje typu rejs na rafę dodatkowo płatne. Ja za wszystkie przeloty, wynajem auta, paliwo, wejścia, opłaty, noclegi, jedzenie zapłaciłam ok. 8,5 tysiąca (w tym 600 zł to ubezpieczenia). Nie ma w tej kwocie prezentów i dentysty.

To co zobaczyłam i przeżyłam podczas tego wyjazdu zapamiętam na długo. Zrobiłam ponad 2 tysiące zdjęć i nagrałam ok. 60 filmów dzięki, którym mogę tę pamięć odświeżać i dzielić się nią z innymi. I tak jak przed wyjazdem byłam pełna obaw, wróciłam pełna wrażeń.

Czytaj kolejne wpisy z serii Wasza Australia. Zaplanuj swoje wakacje:

Wakacje Sary

Road trip w Australii Zachodniej

Przygoda na rafie

5 komentarzy

Leave a Reply